Pacific Road i Los Angeles

00:35

Macie takie miejsce na świecie, które chcieliście zobaczyć (no może nie jakoś bardzo, ale tak z ciekawości i zaspokojenia swojego małego ukrytego w głębi serca turysty/podróżnika), a okazało się miejscem, które do końca życia będziecie bardzo, ale to bardzo źle wspominać? No to takim jest dla mnie nieszczęsne 'Miasto Aniołów'- przystanek, który mogłabym ominąć bez wyrzutów sumienia.


Zacznijmy jednak od początku. Z San Francisco wyruszyliśmy na jedną z bardziej znanych dróg Stanów Zjednoczonych- Pacific Road, czyli drogę nr 1. Oczywiście nie jest tak znana, jak Route 66, ale stała się słynna ze względu na swoje widoki. Nie ukrywam, jest co podziwiać, ale tylko na pierwszej części tej drogi, po jakimś czasie można spokojnie zjechać na autostradę, ale może to też był wpływ tego, że w momencie, kiedy droga wjeżdża bardziej w ląd, to zaczęło robić się już ciemno i nie czekaliśmy już z nosem przy oknie, aż wrócimy nad wybrzeże, więc nie mogę powiedzieć jak wygląda końcowy odcinek. Środkowy w każdym razie można spokojnie ominąć, jeśli zjechało się już dużą część Stanów, a zależy nam na czasie.



Niemniej jednak widoki są cudowne i bardzo się cieszę, że Kasia tak nalegała na to, żebyśmy pojechali tą drogą. Można tylko zazdrościć tym wszystkim ludziom, którzy mają domki na klifach i codziennie budzą się z pięknym widokiem na ocean (kto to jest!? Halo mężu?!). Jakieś kolejne małe marzenie się uroiło w mojej głowie. Może kiedyś to ja będę się budzić z takim widokiem, kotem na ramieniu i szampanem od rana, ale jak na ten moment to pozostałam przy podziwianiu z okna naszego Jeepa z wodą za dolara, bez kota i na postojach przy drodze, bo mimo braku szampana było co podziwiać. To co pokazują zdjęcia jak zawsze jest małym procentem tego, co widzieliśmy na żywo. Wybierzcie się koniecznie sami, jeśli chcecie zobaczyć te cuda w pełnej okazałości :)!




A tutaj ruszyliśmy z otwartym bagażnikiem i pozbyliśmy się połowy plecaków. 
Przed Los Angeles dotarliśmy do Santa Barbara. Miejsce cudowne i żałuję bardzo, że nie mogliśmy zostać tam dłużej. Znaleźliśmy odpowiednik Dollar Tree, nakupiliśmy mnóstwo taniego, niezdrowego jedzenia i kosmetyków Loreal za 1$ i ruszyliśmy na ulice. Mnóstwo pozytywnej energii i fajnych ludzi, można tańczyć na ulicy i śmiać się z każdym! Jest tam tylko jedna imprezowa ulica, reszta miasteczka jest zalana czernią, ale i tak warto tam zajechać i stanowczo zostać dłużej.


W nocy dojechaliśmy do Los Angeles i szukamy miejsca na spanie. Kasia wyszukała jakiegoś Maca blisko plaży, żeby zobaczyć Santa Monica i z samego rana poszukać Davida i Pameli, ale jak się okazało, McDonald nie był jak wszystkie inne. Miał podziemny parking, ochroniarza, podświetlenie, a w środku plebs, syf i tragedia. Ja to się bałam tam ręce umyć, nie wspominam o zrobieniu czegokolwiek innego. Tak więc jak szybko przyjechaliśmy, tak samo szybko wyjechaliśmy w poszukiwaniu jakiegoś innego noclegu, no bo mimo wszystko nie jesteśmy aż tak szalone by sypiać w takich miejscach. Znalazłyśmy więc kawałek dalej innego maca, zaparkowałyśmy ładnie i chcemy iść spać, ale skwar taki, że nie da się oddychać, duszno, ja to myślałam, że zaraz mi tlenu zabraknie, więc otwieram drzwi, wszystkich budzę, światło się pali, no nie da rady, a do tego 3 razy w nocy przyjechała śmieciarka, a my się ustawiliśmy koło śmietników. Za każdym razem mieliśmy więc zacną pobudkę w towarzystwie nieziemskich aromatów. Stwierdziliśmy, że nie ma szans. Jutro bierzemy hotel.
Rano budzimy się (prawie) wyspani i zadowoleni, ale nie ma co marudzić, jesteśmy w Stanach! Czas zwiedzać dalej! Pierwszy przystanek tego dnia- Santa Monica, czyli jedno wielkie poszukiwanie Davida i Pameli. No cóż, ich nie znaleźliśmy, ale plaża wygląda dokładnie tak samo jak w serialu. Szeroka, niebieskie budki ratownika, pick-upy białe i czerwone sunące po piasku i oczywiście tłum wysportowanych ludzi, którzy byli tam chyba bardziej po to, żeby się pokazać, niż żeby poćwiczyć. No i oni się pokazali, no i my też się pokazałyśmy. Wyskoczyły łanie na plażę i pływać. Trochę się na nas dziwnie patrzyli, bo raczej mało kto tam pływał w oceanie, ale to była ostatnia szansa, żeby się zanurzyć w wodzie po tej stronie kraju! Więc kto jak kto, ale my nie miałyśmy zamiaru odpuszczać, chociaż jakoś specjalnie ciepło nie było. Dowiedziałyśmy się wtedy, że w sumie to Pamela miała ciężką pracę, a nie tylko bieganie po plaży i romanse, bo fale tam są ogromne i pod sobą miała naprawdę duży obszar do nadzoru. Nas oczywiście fale pociągnęły bardzo daleko i ciężko było wrócić, ale po usilnych próbach dotarłyśmy na brzeg. To co teraz? No teraz prysznic na plaży. Przy siłowni na powietrzu były dwa prysznice, ale tak ciężko się je trzymało (i woda leciała tylko, gdy się trzymało), że jedna błyskawicznie się kąpała, a druga trzymała ten wielki przycisk. I w ten oto sposób piękne i czyste wróciłyśmy do auta, by jechać dalej przed siebie.

Beverly Hills jest ludziom znane z tego, że mieszkają tam słynni aktorzy i celebryci. Mi się kojarzył głównie z filmem z Eddiem Murphym, jak jechał ulicą pełną palm. Główna ulica tak nie wygląda, ale boczne owszem- jedziesz i jest palma na palmie, do tego wielkie wille, w których podobno już nie mieszkają gwiazdy, a po prostu bogaci ludzie (w "Żony z Hollywood" mówią inaczej...). Kto to tam wie, my widziałyśmy tylko wyprowadzacza psów i sprzątaczkę. Nikt więcej nam się nie objawił, ale wszystkie tak się kręcimy w tym towarzystwie, że pewnie nawet jakby przeszedł obok nas jakiś znany aktor to i tak byśmy go nie poznały.
Przejechaliśmy się po tych uliczkach, pooglądaliśmy wille (niektóre piękne, niektóre to nawet domem bym nie nazwała, wyglądały jak skrzynki raczej) i skierowaliśmy się do turystycznego punktu w BH, czyli fontanny z tymże napisem w tle. Turystów co niemiara, a gdy rzuciłam w tłum, czy zabraliśmy kijek do selfie, to odpowiedział mi zupełnie nieznany chłopak, że tak, tak, oni mają. W ten oto sposób po raz kolejny spotkaliśmy Polaków. Sami też już w podróży, ale oni pracowali na programie work&travel w wesołym miasteczku. Jak to określił mój rozmówca 'Praca była pełna adrenaliny. Przez cały dzień naciskałem jeden guzik, żeby maszyna ruszyła." Nie ma co, chłopak się narobił!
Strzeliliśmy sobie zdjęcie i lecimy dalej, mimo wszystko Beverly Hills jest na chwilę, nie ma tam co zwiedzać, ale słyszałam, że są wycieczki, które właśnie wiozą Cię po tych willach i mówią, że to dom Johnnego Deppa, a Ty wypatrujesz przez okienko busa z nadzieją, że go zobaczysz. Mało prawdopodobne, ale trzepią na tym niezłą kasę, oczywiście Twoją.


Teraz to, na co czekali pewnie wszyscy, czyli znak Hollywood. Trochę się pogubiliśmy, żeby znaleźć dobry dojazd do niego, a jak już dojechaliśmy, to nie było miejsca parkingowego i długo, długo maszerowaliśmy pieszo. Znak jest widoczny prawie z każdej części miasta, chociaż tak naprawdę wcale nie jest jakoś specjalnie duży. Jak wchodzi się na górę, na której jest postawiony, to dopiero wtedy widać, że to takie duże nie jest, jak pokazują na filmach (Hej, czy to nie tak, jak ze wszystkim?). Pod sam znak podejść się nie da, nie można dotknąć itd, jedynie można zrobić zdjęcie z odległości. My nie podeszliśmy pod sam znak, złapaliśmy jedynie miejsce, gdzie można było fajnie uchwycić napis. Tak, byliśmy w ten dzień bardzo leniwi, a nasza kondycja dawała się we znaki (albo może raczej brak kondycji). W drodze powrotnej do samochodu podziwialiśmy domki (pod znakiem jest fajne osiedle domków), każdy inny, jeden wyglądał jak nowoczesny kwadrat, a tuż obok stał domek baba jagi i 7 krasnoludków. Były wille i domki na jeden pokój, pałace i dziury zabite dechami. Monika nie mogła wyjść z szoku, kto to projektował, bo nie było tam ani krzty ładu i składu. Różnorodność na najwyższym poziomie. Niekoniecznie w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Co nas czeka dalej? Dolby Theatre. Podjeżdżamy już w te okolice i zostawiamy auto na jakimś przypadkowym, małym parkingu przy stacji benzynowej, dalej ruszamy pieszo, by przy okazji zobaczyć trochę miasta.
Samo Dolby Theatre poza okresem rozdawania nagród okazało się wyglądać jak centrum handlowe, tylko dużo bardziej luksusowe, bo zamiast H&M spotkasz tam raczej Pradę. Do tej pory nie wiem jak oni to robią, że galeria handlowa zmienia się zupełnie nie do poznania, bo jedyne, co wyglądało tak samo, to wielkie schody prowadzące do głównej, sali, która niestety, ale była zamknięta, co nie zmienia faktu, że i tak byśmy jej nie zwiedziły, bo wejście do niej było odpłatne, a kwota, którą było trzeba zapłacić stanowczo nie była tego warta. Do tego w holu znajdowały się stoiska z pamiątkami, zdjęcia gwiazd i biuro, gdzie można było wykupić sobie właśnie taką wycieczkę po domach znanych gwiazd.




Wyszliśmy z Dolby na Aleję Gwiazd, która ciągnie się daleko daleko w prawo i daleko daleko w lewo. Z jednej strony zaczyna się wielką gwiazdą, która informuje turystów, że tutaj rozpoczyna się aleja. Gwiazdy są rozmieszczone po dwóch stronach ulicy na szerokich chodnikach. Części osób oczywiście nie znałyśmy, ale był Johnny Depp, czy nawet Shrek. Po drodze na drugi koniec zaczepiali nas przebierańcy, a 'bohater' z Pulp Fiction stwierdził, że chce ze mną zdjęcie. Tak, on ze mną, nie ja z nim, bo przecież mnie na takie rzeczy nie stać. W ten oto sposób dorobiłam się darmowego zdjęcia na Alei Gwiazd z prawie gwiazdą! Wchodzimy do sklepu, a tu czuje, że ktoś nadepnął na mój japonek i... Nie mam już w czym chodzić. Odwracam się, a tam jakaś niska Chinka śmieje się jak z dobrego żartu i nawet mnie nie przeprosiła, tylko uśmiecha się od ucha do ucha. No haloooooo! W ten oto sposób skończyłam spacerując Aleją bez butów i kupując najbrzydsze na świecie japonki za stanowczo zbyt wysoką cenę (wcale nie kupiłabym dobrych japonek z Nike w outlecie za tą samą cenę, ale różowe silikonowe palemki widać się cenią). W ten oto sposób, moje japonki, które przeżyły ze mną kilka dobrych lat zostały pokonane przez niską Chinkę...
Sama Aleja Gwiazd kończy się w miejscu, gdzie plotki o Los Angeles okazują się prawdą. Nagle piękne, wystawne sklepy zamieniają się w zabite deskami okna, śmieci wszędzie tylko nie w śmietnikach i bijącą w oczy biedę. W tym mieście bogactwo idealnie zderza się z biedą, a gwiazdy z tymi, którzy chcieliby się wybić, a skończyli na ulicy.



Ten japonek niby nic nie znaczył, ale jakoś dziwnym trafem rozpoczął naszą falę nienawiści do Los Angeles. Wracamy już do samochodu, zbliżamy się do stacji benzynowej i... naszego auta nie ma. Moja pierwsza myśl- nie ten parking, druga myśl- ukradli nam samochód. W samochodzie całe nasze życie (włącznie z moim paszportem i amerykańskim telefonem). HALO O CO CHODZI? Ja to już łzy w oczach, reszta się rozgląda i nagle podchodzi do nas pracownik stacji oświadczając, że auto odholowano jakieś 20 min temu, że tu wisi tabliczka (której przysięgam- nie widzieliśmy, bo gdybyśmy widzieli, to 5 metrów dalej był parking za 2 dolary...), mamy zadzwonić sobie pod taki i taki numer i pojechać tu i tam. Okej. Jesteśmy w dupie. Nie mamy jak zadzwonić, bo nie mamy amerykańskiego numeru, nie mamy jak dojechać, co zrobić? I tu na ratunek przyszedł nam Uber, w którym się w tamtym momencie zakochałam. Za grosze zawiózł nas na miejsce, czyli na jakieś przeogromne zadupie LA, gdzie byśmy w życiu sami nie trafili i szli tam chyba 3 dni.
Plan był taki, że ja z chłopakiem, na które było wynajęte auto ruszamy je odebrać, a reszta zostaje. Ja mam wpaść w histerię, że nie stać nas na zapłacenie 250$, że jesteśmy biednymi studentami w podróży, że może jakaś zniżka, rabacik? A Rafał miał się po prostu nie odzywać i ewentualnie zapłacić. Podchodzimy pod bramę, a tu same stare graty i nasz kochany Jeep. Nic więcej. Wołamy, dzwonimy, wyszły dwa stare psy i nic. Wołamy dalej, dzwonimy dalej. Wyczłapał się jakiś stary, śmierdzący facet odziany w koszulkę, którą te psy chyba wymięły już ze sto razy i pyta czego chcemy. My, że samochodu, a on, że zamknięte... Jak zamknięte, jak jest tabliczka, że czynne 24/7. No to otworzył i nic, zero współczucia, zero chęci zrozumienia. Ja wiem, że ten pan na tym zarabia, ale dowalił nam wszystkie możliwe opłaty, a to auto stało tam może jakieś 30 minut! No nic, zapłacić trzeba, płacz nic nie dał, wracajmy do dziewczyn i jedźmy do hotelu.

Tego znaku wypatrujcie, jeśli chcecie uniknąć mandatu.
Hotel okazał się być zlokalizowany zupełnie na drugim końcu miasta, za to przy Disneylandzie, z którego nie skorzystamy, bo czasu, i teraz już pieniędzy też, niewystarczająco. Wchodzimy do hotelu, a tu na recepcji Chińczyk, no to ja straciłam nadzieję, wspominając gdzieś w głębi duszy japonka, bo pan mówił tak niewyraźnie, że musiałam go 10 razy poprosić o powtórzenie. Hotel zarezerwowaliśmy przez hotwire i mimo małych niedogodności polecamy dalej ten portal. Okej, no może nie małych. Pierwsze to, że nie możemy się dogadać z tym panem z recepcji, no ale dało radę, idziemy do pokoju. Dwa wielkie łóżka, tona herbaty, zaraz na basen. Ktoś wskakuje pod prysznic i po chwili... alarm przeciwpożarowy. Myślimy sobie no kuuuuuuuurdeeee, naprawdę pożar po takim dniu jeszcze? Okazało się, że nie! Że to za dużo pary i alarm się włączył omyłkowo. Szkoda, że włączył się tak jeszcze 3 razy... Chcemy iść zrobić sobie pranie, po czym Aneta wraca skontrolować co się dzieje, a tu jebs, wszystko w wodzie, pralka wylała, zjadło nam kasę i nie wyprało ubrań, a zaraz nas pewnie posądzą, że to my zepsuliśmy. Na szczęście okazało się, że to jakaś rurka tylko wyleciała, a pan z recepcji dał nam dolary, żebyśmy jeszcze raz mogli zrobić pranie. No to już nic nas nie spotka dzisiaj, spakujmy się i chodźmy spać, bo jutro wygodnickie podróżowanie zamieni się w noszenie ciężkiego plecaka i nie ma zmiłuj.
Rano wstaliśmy na śniadanie, które było przepyszne, były świeże gofry, jogurty, bułeczki, dżem (grrr) i miodek. Do tego kawa i herbata. Pazerne to, ale poszliśmy na nie dwa razy, bo byliśmy świadomi, że za szybko nie zjemy normalnego jedzenia. Mnie od teraz czeka wciąganie owsianek, żeby je wszystkie zjeść i wydać jak najmniej pieniędzy na jedzenie.
Pakujemy torby i jedziemy do wypożyczalni. Zatankowaliśmy auto jak najtaniej się dało (polecamy aplikację gas buddy- pokazuje gdzie w okolicy jest najtańsze paliwo) i chcemy auto oddać, ale- pierwsza przeszkoda- kolczatka na wjeździe i jakaś pani usilnie próbuje nas przekonać, że mamy jechać, że to jest okej, ale sama jakoś się do wjazdu nie kwapi. No dobra, ryzyk fizyk, jedziemy. Okazało się, że kolczatka jest lekko pochylona do przodu i składa się, gdy po niej przejeżdżasz, ale jak się cofniesz, to wtedy przebije opony. Czekamy grzecznie w kolejce samochodów, aż podejdzie do nas pracownik, obejrzy samochód i powie, że jesteśmy wolni. No i doczekaliśmy się przemiłej pani, która powiedziała, że musimy okazać paragon na dowód, że zatankowaliśmy w obszarze 15 mil, a jeśli takiego nie posiadamy, to musimy zapłacić 10$. No to patrzymy na siebie z myślą, czy możemy to miasto i tą firmę znienawidzić jeszcze bardziej, czy może jednak się nie da. Co zrobiły kreatywne dziewczyny, których portfel już powoli naprawdę się uszczuplił? Podjechałyśmy na stację obok wypożyczalni i... zatankowałyśmy za całego, cennego dolara! Wróciłyśmy na parking firmy i podeszła do nas ta sama pani, a widząc paragon zaczęła się szczerze śmiać, mówiąc, że jesteśmy szalone, ale ten dolar wystarczy.
Wysiadamy z samochodu, zabraliśmy wszystkie rzeczy, było tego sporo i podchodzi do nas pan, mówiąc, że z chęcią zawiezie nas za darmo na lotnisko, jako nowa promocja firmy. Miłe, po tym jak oszukali nas na 500$, a później nawet za benzynę chcieli ściągać każdego dolara. Pan odstawił nas na miejsce, wyciągnął bagaże i życzył udanej dalszej podróży i byśmy mieli jak najmniej takich wspomnień, jak z LA. Resztę dnia spędziliśmy na lotnisku, koczując z naszym wielkim bagażem i czekając na samolot, by wylecieć do Houston i zobaczyć kosmiczne NASA!

Mimo wszystko po tej historii planujecie na Los Angeles więcej niż jeden dzień? Nie. Jeden dzień wystarczy. I tak znienawidzicie do miasto.

Zobacz również

1 komentarze

  1. No LA jest dosyć słabe. Co do Dolby Theatre, to nie pamiętam, ile to kosztowało, ale było świetne. Koleś bardzo dobrze opowiadał. Oprócz tego byłem jeszcze w Warner Bros i też było bardzo fajnie. A pozostałe rzeczy, jak sama zauważyłaś, to średniawka, zależy jeszcze co kto lubi.

    OdpowiedzUsuń