Co się dzieje kiedy normalnie imprezujesz (mniej, lub bardziej) co weekend, a później trafiasz na campa z milionem dzieci, gdzie ani potańczyć, ani wypić, a do najbliższej cywilizacji godzina (przy dobrych wiatrach) drogi z buta. No zazwyczaj ludzie wtedy trochę szaleją. No np. nasza koleżanka z Walii, której ulubionym zdaniem po pracy przez ostatnie 3 tygodnie było 'Napiłabym się wódki'. Biedna dziewczyna, lat 19, nawet nie może legalnie pojechać do pubu, więc cierpiała męki.
Jadąc do Ameryki miałam w planach zobaczyć msze w tak wielu różnych kościołach (i oczywiście różnych wyznań), jak to tylko możliwe. Nakręciła mnie na to moja znajoma ze starej klasy, która opowiadała o tym, jak to jej koledzy namawiają ją stale na to, by poszła z nimi na mszę i przekonała się jak super to wygląda. Nasłuchałam się wystarczająco dużo, by stwierdzić, że też muszę spróbować. W jej opowieściach były oczywiście kościoły ze śpiewającym chórem, ale też z ofiarowaniem siebie na środku ołtarza. Ja zaczęłam od najbezpieczniejszej dla mnie wersji, czyli tej, którą znam najbardziej- kościół katolicki.
Kojarzycie słynne, historyczne już sklepy 'Wszystko po 2 złote', które wiodły swój prym za czasów mojego dzieciństwa (czyli jakieś 10 lat temu)? No więc tutaj też jest coś takiego, tylko że jak na Stany przystało, wszystko jest większe i lepsze.
Do 'Dollar Tree' pierwszy raz zabrał nas Billy i w tamtym momencie dosłownie zakochałam się w tym sklepie. Nie wygląda on jednak jak te polskie. Jedyne co je łączy to przesłanie- niska cena. Jest to średniej wielkości market, w którym można kupić praktycznie wszystko (do tej pory nie dostałyśmy pianki do golenia i suchego szamponu).
Wchodzisz do marketu i po drodze mijasz śmieciowe artykuły, typu czapeczki urodzinowe, gadżety na Święto Niepodległości, wycinanki, kartki okolicznościowe, wiaderko do piaskownicy, kubki turystyczne, czerwone kubeczki (które tutaj kosztują też dolara, a nie kilkanaście złotych!). Reszta produktów jest już ułożona mniej chaotycznie.
Bardzo opłaca się tu kupować produkty spożywcze. Może i nie są one wysokiej jakości, ale za to tanie. Nigdzie indziej nie można kupić prawie litra Arizony za dolara (no to już jest raj, chociażby z tego właśnie powodu).
Obiad dla trzech osób- 3 dolary, chociaż obiad, to może za duże słowo dla kilku bułek, dżemu i krakersów, ale jakoś trzeba sobie radzić, kiedy czekasz dwie godziny na taksówkę, a jedyne co zjadłaś wtedy przez cały dzień to uchowany na dnie torby batonik. Zgrzewka wody, co może zaskoczyć, też dolar, ale innych miejscach mit, że coca-cola w tym kraju jest tańsza od wody staje się prawdą.
Kolejna część sklepu, która naprawdę cieszy to kosmetyki. W zwykłych marketach i drogeriach produkty te są strasznie drogie, bo gdyby przeliczyć cenę jednego szamponu, to średnio wynosi ona około 40 złotych, zazwyczaj więcej, niż mniej. Tutaj natomiast każdy kosmetyk jest za dolara i mimo że nie jest tak samo wydajny te z drogerii, to i tak opłaca się go kupić.
Dodatkowo do kupienia książki, zabawki, artykuły do domu, sztućce czy kubki. Sama kupiłam tu nożyczki do paznokci, ale nie wytrzymały nawet pierwszego użycia. Nie był więc to najlepszy zakup, ale może to moje paznokcie są żelazne, a nie nożyczki beznadziejne.
Zasadniczo jest tu wszystko, czego potrzeba, żeby przeżyć. Trzeba jednak pamiętać, że do każdego dolara doliczany jest podatek. Można tu kupić nawet złotą kartę kredytową!
Jeśli więc jesteście już w Stanach i portfel Wam świeci pustkami, to jest to idealne miejsce, by zrobić podstawowe zakupy za niską cenę i wyjść z nich przeszczęśliwym (o ile nie potrzebujesz ubrań i alkoholu). Warto jednak też pamiętać, że ten jeden dolar może być zgubny, bo często w innych miejscach można znaleźć te same produkty w niższych cenach.
Sam 'Dollar tree' był jednak tylko przystankiem do największego marketu w Stanach- Walmartu. Walmart jest znaną na cały świat sieciówką, w której można kupić dosłownie wszystko.
No i ja tu się nasłuchałam cudownych bajek w Walmarcie i jak to w życiu często bywa- rozczarowałam się niezmiernie. Bo skoro mówią, że tam wszystko takie super i takie tanie, no to tanie, nie? No nie. Sklep jest atrakcyjny cenowo, ale dla Amerykanów, a nie dla osób, których waluta nie jest jedną z najdroższych. Ogólnie rzecz biorąc spodziewałam się o wiele niższych cen, ale oczywiście trafiło się też kilka dobrych okazji.
Po pierwsze, jeśli idziesz do Walmartu, to idziesz na wielkie zakupy. Nie chodzi tu wcale o wielkość listy zakupów, ale o to, że wszystko tutaj jest po prostu ogromne. Najmniejsze lody mają 10 litrów, albo ewentualnie są spakowane po kilkanaście 'małych' sztuk. Chipsy jak nasz 4 paczki XXL. Płatki? Mi osobiście jedna paczka wystarczyłaby na pół roku, bo wielkościowo jest porównywalna do paczki suchej karmy mojego bernardyna. Tak więc jeśli chodzi o jedzenie to wszystkiego jest dużo i wszystko jest duże.
Idziemy dalej- w stronę chemii, bo przez 3 miesiące pobytu tutaj trzeba jednak prać. I tu o dziwo płyny do prania były już i duże i małe, chociaż pralki niezmiennie duże.
Kosmetyki i tym podobne rzeczy można pominąć- nie ma nic specjalnego i szokującego.
Warta uwagi miała być za to elektronika. Nie kupiłam w Polsce kart pamięci, bo przecież tutaj wszystko jest tanie. Niestety okazało się, że najtańsza karta, najgorszej marki, kosztuje o wiele więcej niż w Polsce. Dużo też mówiono o telefonach za 5$. Może takie i były, ale to chyba dobre 10 lat temu. Najtańszy kosztował 10$ i do tego jego najtańsza aktywacja dolarów dwadzieścia. Różnica spora, ale jak się okazało- zakup przydatny w kryzysowej sytuacji.
Pozytywnie zaskoczyła mnie jednak cena słuchawek Dr Dre, które w przeliczeniu na złotówki wychodziły śmiesznie tanio.
Wychodząc z elektroniki mijamy meble, sprzęt kuchenny, wędki, namioty i inne akcesoria (broni brak, a przecież też słyszałam, że tam jest) i dotarłyśmy do działu, który wreszcie zaskoczył mnie pozytywnie. Co takiego mogło być? No oczywiście dział z odzieżą! Ubrań sporo, jeszcze więcej tych przecenionych. Najlepszych cen polecam szukać w 'clearance', gdzie zostają ostatnie sztuki danych ubrań i w ten oto sposób moja koleżanka dorwała spodnie za... dolara! I okulary za trzy.
Alkoholu oczywiście standardowo brak, co w sumie zaskoczyło nas wszystkich.
Podsumowując, Walmart był raczej rozczarowaniem niż pozytywnym zaskoczeniem. Nie zmienia to jednak faktu, że dosłownie każdy znajdzie tam coś dla siebie, a ja sama wyszłam z pełnymi torbami. Do tego Pan przy przebieralniach dał nam namiar na dobry puboklub (sprawdzamy w przyszły weekend!), a Pani w kasie przyznała, że podoba jej się mój akcent (wiara w swój angielski +100).
Każdy kto jest w Stanach powinien przekonać jednak własne oczy i portfel, jak wyglądają zakupy w tych sklepach.
Do 'Dollar Tree' pierwszy raz zabrał nas Billy i w tamtym momencie dosłownie zakochałam się w tym sklepie. Nie wygląda on jednak jak te polskie. Jedyne co je łączy to przesłanie- niska cena. Jest to średniej wielkości market, w którym można kupić praktycznie wszystko (do tej pory nie dostałyśmy pianki do golenia i suchego szamponu).
Wchodzisz do marketu i po drodze mijasz śmieciowe artykuły, typu czapeczki urodzinowe, gadżety na Święto Niepodległości, wycinanki, kartki okolicznościowe, wiaderko do piaskownicy, kubki turystyczne, czerwone kubeczki (które tutaj kosztują też dolara, a nie kilkanaście złotych!). Reszta produktów jest już ułożona mniej chaotycznie.
Bardzo opłaca się tu kupować produkty spożywcze. Może i nie są one wysokiej jakości, ale za to tanie. Nigdzie indziej nie można kupić prawie litra Arizony za dolara (no to już jest raj, chociażby z tego właśnie powodu).
Obiad dla trzech osób- 3 dolary, chociaż obiad, to może za duże słowo dla kilku bułek, dżemu i krakersów, ale jakoś trzeba sobie radzić, kiedy czekasz dwie godziny na taksówkę, a jedyne co zjadłaś wtedy przez cały dzień to uchowany na dnie torby batonik. Zgrzewka wody, co może zaskoczyć, też dolar, ale innych miejscach mit, że coca-cola w tym kraju jest tańsza od wody staje się prawdą.
Kolejna część sklepu, która naprawdę cieszy to kosmetyki. W zwykłych marketach i drogeriach produkty te są strasznie drogie, bo gdyby przeliczyć cenę jednego szamponu, to średnio wynosi ona około 40 złotych, zazwyczaj więcej, niż mniej. Tutaj natomiast każdy kosmetyk jest za dolara i mimo że nie jest tak samo wydajny te z drogerii, to i tak opłaca się go kupić.
Dodatkowo do kupienia książki, zabawki, artykuły do domu, sztućce czy kubki. Sama kupiłam tu nożyczki do paznokci, ale nie wytrzymały nawet pierwszego użycia. Nie był więc to najlepszy zakup, ale może to moje paznokcie są żelazne, a nie nożyczki beznadziejne.
Zasadniczo jest tu wszystko, czego potrzeba, żeby przeżyć. Trzeba jednak pamiętać, że do każdego dolara doliczany jest podatek. Można tu kupić nawet złotą kartę kredytową!
Jeśli więc jesteście już w Stanach i portfel Wam świeci pustkami, to jest to idealne miejsce, by zrobić podstawowe zakupy za niską cenę i wyjść z nich przeszczęśliwym (o ile nie potrzebujesz ubrań i alkoholu). Warto jednak też pamiętać, że ten jeden dolar może być zgubny, bo często w innych miejscach można znaleźć te same produkty w niższych cenach.
Sam 'Dollar tree' był jednak tylko przystankiem do największego marketu w Stanach- Walmartu. Walmart jest znaną na cały świat sieciówką, w której można kupić dosłownie wszystko.
No i ja tu się nasłuchałam cudownych bajek w Walmarcie i jak to w życiu często bywa- rozczarowałam się niezmiernie. Bo skoro mówią, że tam wszystko takie super i takie tanie, no to tanie, nie? No nie. Sklep jest atrakcyjny cenowo, ale dla Amerykanów, a nie dla osób, których waluta nie jest jedną z najdroższych. Ogólnie rzecz biorąc spodziewałam się o wiele niższych cen, ale oczywiście trafiło się też kilka dobrych okazji.
Po pierwsze, jeśli idziesz do Walmartu, to idziesz na wielkie zakupy. Nie chodzi tu wcale o wielkość listy zakupów, ale o to, że wszystko tutaj jest po prostu ogromne. Najmniejsze lody mają 10 litrów, albo ewentualnie są spakowane po kilkanaście 'małych' sztuk. Chipsy jak nasz 4 paczki XXL. Płatki? Mi osobiście jedna paczka wystarczyłaby na pół roku, bo wielkościowo jest porównywalna do paczki suchej karmy mojego bernardyna. Tak więc jeśli chodzi o jedzenie to wszystkiego jest dużo i wszystko jest duże.
Idziemy dalej- w stronę chemii, bo przez 3 miesiące pobytu tutaj trzeba jednak prać. I tu o dziwo płyny do prania były już i duże i małe, chociaż pralki niezmiennie duże.
Kosmetyki i tym podobne rzeczy można pominąć- nie ma nic specjalnego i szokującego.
Warta uwagi miała być za to elektronika. Nie kupiłam w Polsce kart pamięci, bo przecież tutaj wszystko jest tanie. Niestety okazało się, że najtańsza karta, najgorszej marki, kosztuje o wiele więcej niż w Polsce. Dużo też mówiono o telefonach za 5$. Może takie i były, ale to chyba dobre 10 lat temu. Najtańszy kosztował 10$ i do tego jego najtańsza aktywacja dolarów dwadzieścia. Różnica spora, ale jak się okazało- zakup przydatny w kryzysowej sytuacji.
Pozytywnie zaskoczyła mnie jednak cena słuchawek Dr Dre, które w przeliczeniu na złotówki wychodziły śmiesznie tanio.
Wychodząc z elektroniki mijamy meble, sprzęt kuchenny, wędki, namioty i inne akcesoria (broni brak, a przecież też słyszałam, że tam jest) i dotarłyśmy do działu, który wreszcie zaskoczył mnie pozytywnie. Co takiego mogło być? No oczywiście dział z odzieżą! Ubrań sporo, jeszcze więcej tych przecenionych. Najlepszych cen polecam szukać w 'clearance', gdzie zostają ostatnie sztuki danych ubrań i w ten oto sposób moja koleżanka dorwała spodnie za... dolara! I okulary za trzy.
Alkoholu oczywiście standardowo brak, co w sumie zaskoczyło nas wszystkich.
Podsumowując, Walmart był raczej rozczarowaniem niż pozytywnym zaskoczeniem. Nie zmienia to jednak faktu, że dosłownie każdy znajdzie tam coś dla siebie, a ja sama wyszłam z pełnymi torbami. Do tego Pan przy przebieralniach dał nam namiar na dobry puboklub (sprawdzamy w przyszły weekend!), a Pani w kasie przyznała, że podoba jej się mój akcent (wiara w swój angielski +100).
Każdy kto jest w Stanach powinien przekonać jednak własne oczy i portfel, jak wyglądają zakupy w tych sklepach.
Dzień Niepodległości kojarzy się wszystkim (albo przynajmniej mi) z wielką paradą w Waszyngtonie, z ludźmi przebranymi za amerykańską flagę, dużą ilością alkoholu i pijanych obywateli (co tutaj nie zdarza się zbyt często). Dlatego też bardzo mi zależało, żeby zobaczyć to święto na własne oczy. Niestety wizytę w Waszyngtonie musiałam odpuścić ze względu na odległość- przynajmniej 7 godzin jazdy, które w Dzień Niepodległości przedłużyłyby się prawdopodobnie do nieskończoności. Dlatego zdecydowałam się na Boston.
Parada niestety mnie ominęła, przez to, że uciekł nam pierwszy pociąg i zamiast być w Bostonie o 9, byłyśmy o 12. Jedyne co zobaczyłyśmy to pozostałości po paradzie- kolorowe confetti, balony i co jakiś czas jakiegoś przebierańca. Liczba przebranych osób zaskoczyła mnie negatywnie. Spodziewałam się tłumów ubranych w najróżniejsze rzeczy, a tymczasem spotkałam kilka(naście) osób. Między innymi grupkę roześmianych chłopaków przebranych za zwierzaki, z czółkami, ogonami itp., którzy zapraszali na wspólną imprezę (niestety, głupie, odmówiłyśmy w przelocie). Nie zabrakło, też w ich strojach elementów flagi amerykańskiej. Tak jak same przebrania były nieliczne, to właśnie flaga wiodła triumf i co krok można było zobaczyć kogoś, kogo przynajmniej jedna część garderoby miała coś wspólnego z czerwono-białymi paskami i gwiazdami na granatowym tle. Najsłodsze ciuchy miały dzieci, ale zdjęć nie ma, bo by nas za to zamknęli. Jeśli chodzi o przebrania to i tak wygrał chłopak, który przywdział leginsy i do tego dwa różne buty- niebieski i czerwony, i w takim przebraniu przemierzał miasto na deskorolce. Zacnie.
Głównym naszym celem (zaraz po paradzie) w Bostonie był pokaz sztucznych ogni, który podobno jest najpiękniejszy w całych Stanach. Jak się okazało, na teren wyspy, z której idealnie widać fajerwerki, nie wolno wnosić alkoholu. My miałyśmy ze sobą jedną butelkę wina (jedną-tego się trzymajmy), więc zawróciłyśmy w poszukiwaniu miejsca, gdzie można ową butelkę opróżnić. Drugą (Jak one się tak szybko namnażają!?) ukryłyśmy w... bluszczu przy głównej ulicy pod nosem panów mundurowych. Kręcąc się tak po okolicy znowu zobaczyłam mnóstwo małych, pięknych, typowo amerykańskich uliczek. Wracając jednak do tematu. Cel obrany i cel znaleziony. Jedno wino na zakrętkę, ale drugie na korek. Monika chciała je otworzyć cegłą, ale na szczęście dała się powstrzymać i po prostu wcisnęłyśmy korek do środka.
Raz, dwa i po wszystkim, więc wracamy do kolejki do wejścia na wyspę. Sprawdzanie nas i toreb było bardzo dokładne. Każdą osobę sprawdzali wykrywaczem metalu, a z toreb wyciągano wszystko po kolei, jedno po drugim. Właśnie wtedy się okazało, że oprócz win mamy jeszcze pięć setek dla naszych znajomych z campa. By zmylić przeciwnika Monika udawała, że nie wie skąd się tam wzięły te flaszeczki, a potem, że to nie jej torba. Pan skomentował to tylko 'oh, c'mon girl', a Monika 'Jasny ch*j, to było przykre i zawstydzające' i oblała się na to czerwienią od czoła, aż po duży palec u stóp. Ja sama za to jestem już przed samym wejściem, a Ashton Kutcher (przysięgam, to był on!) mówi mi, że z plecakiem wejść nie można. Ja łzy w oczach, on łzy w oczach. No bo serio? To co teraz? Alkoholu można się łatwo pozbyć, ale gdzie mamy zostawić plecaki, w których są nasze paszporty, pieniądze i prowiant na resztę dnia? Na całe szczęście w nieszczęściu znalazłyśmy miejsce na trawniku przed bramkami, żeby rozłożyć nasz kocyk i mieć jakąkolwiek szansę, żeby coś zobaczyć. Ale przebyć taką drogę, znowu się zgubić, nie zobaczyć parady i do tego odpuścić fajerwerki? Nie ma szans! Trzeba było coś wymyślić! To zostawiamy wszystkie rzeczy na kocu ze śpiącą Kasią i rura! Wtedy wpuścili nas już bez problemu. Do sceny, na której śpiewali finaliści amerykańskiego 'Mam Talent!' (albo innego show tego typu, nigdy ich nie rozróżniałam), już się niestety nie dostałyśmy, ale za to spotkałyśmy mnóstwo magicznych ludzi. Jedni zamiast zrobić zdjęcie nam, zrobili sobie selfie (urocza parka). Inni dali nam koronę Statuy wolności, bo nigdzie takiej nie mogłyśmy znaleźć, a bardzo ją chciałyśmy mieć. Wszyscy byli uśmiechnięci i szczęśliwi. Impreza toczyła się też na wszystkich tarasach, dachach i podwórkach w okolicy. Ludzie krzyczeli głośne 'I love America!' i pili ze słynnych amerykańskich czerwonych kubków. Tutaj są one naprawdę wszędzie i do tego kosztują dolara za kilkanaście sztuk.
Sam pokaz był przepiękny, trwał około 30 minut i miał być skomponowany pod muzykę, ale jakoś moje uszy tego nie wychwyciły (może dlatego, że do muzyki mam akurat dwoje lewych uszu?). Niestety był też mały wiatr i w pewnym momencie dym po fajerwerkach był tak gęsty, że przykrył część tych, które dopiero wystrzeliwały.
Pokaz się zakończył, czas wracać. Tylko gdzie? Miałyśmy iść na szaloną imprezę, bo tu wszystkie kluby zacne, tylko na wysokim 30 piętrze i z tak samo wysoką ceną za wejście. To wracamy na dworzec i tam się już coś wymyśli. Ruszamy, a tu nagle dwie przecznice za nami słyszymy strzały, a po sekundzie obok nas przemykają dwa auta- czarne,z przyciemnionymi szybami, a tuż za nim z piskiem opon- policyjny radiowóz. Patrzymy po sobie i rura, spadamy stąd! Biegiem przed siebie, a ucieczka to najlepszy sposób, żeby się zgubić, więc dotarłyśmy do zupełnie innej części miasta, zrobiłyśmy nadprogramowe dwie godziny drogi pieszo, ale przy okazji zobaczyłyśmy jeszcze więcej miasta.
Gdy w końcu dotarłyśmy do dworca, okazało się, że zamykają go na noc i musimy znaleźć inne miejsce by poczekać na poranny pociąg. Na całe szczęście tuż obok znajdował się dworzec autobusowy. Wchodzimy już po schodach do drzwi i nagle słyszymy 'Hi ladies! Do you need a drive?'. Zgodnie z prawdą odpowiedziałyśmy, że nie, ale facet wyglądał jak latynoski handlarz żywym towarem, a jego 'taxi' to był wielki samochód z przyciemnianą każdą szybą. Raczej nie chciał nas tylko 'drive'.
Wchodzimy do budynku (wbiegamy w sumie, żeby uciec przed latynosem) i zatrzymuje nas gburowaty ochroniarz, który zrobił sobie z nas kpiny, ale szkoda czasu i miejsca, żeby o nim pisać. Dotarłyśmy do kas i tu przestroga dla podróżujących. Na legitymację isic, żeby dostać zniżkę studencką, bilet trzeba kupić co najmniej kilka dni wcześniej (w pociągu np. 3). Kupiłyśmy więc normalny, drogi bilet na autobus i już legalnie chcemy iść na drzemkę na krzesełka, a tu nagle spotykamy Polkę. Pani profesor, która (przynajmniej tak wynikało z jej opowieści) od 40 lat często i gęsto zmienia swoje miejsce zamieszkania w Stanach, ma wiele przygód i znajomości. My jednak stwierdziłyśmy, że to trochę wariatka. Nadarzyła się okazja i uciekłyśmy do ławeczek. Śpię sobie, śpię, a tu patrzę, że do jednej z koleżanek przyczepił się jakiś chłopaczek. Ratować czy nie ratować? Okazało się, że nie ratować, bo to miłość od pierwszego wejrzenia, a chłopak to aktor z Nowego Jorku (tania bajera), a ona głupia numeru nie zabrała, miłość przepadła w momencie naszego wejścia do autobusu.
Tak oto zakończył się nasz Dzień Niepodległości. Warto to święto zobaczyć na własne oczy. Zupełnie różni się od naszego święta w maju. Jest pełne szczęścia, radości, przyjaźni i uśmiechu. W końcu w ten dzień nawet Obama wyszedł tańczyć na scenie z Bruno Marsem.
Głównym naszym celem (zaraz po paradzie) w Bostonie był pokaz sztucznych ogni, który podobno jest najpiękniejszy w całych Stanach. Jak się okazało, na teren wyspy, z której idealnie widać fajerwerki, nie wolno wnosić alkoholu. My miałyśmy ze sobą jedną butelkę wina (jedną-tego się trzymajmy), więc zawróciłyśmy w poszukiwaniu miejsca, gdzie można ową butelkę opróżnić. Drugą (Jak one się tak szybko namnażają!?) ukryłyśmy w... bluszczu przy głównej ulicy pod nosem panów mundurowych. Kręcąc się tak po okolicy znowu zobaczyłam mnóstwo małych, pięknych, typowo amerykańskich uliczek. Wracając jednak do tematu. Cel obrany i cel znaleziony. Jedno wino na zakrętkę, ale drugie na korek. Monika chciała je otworzyć cegłą, ale na szczęście dała się powstrzymać i po prostu wcisnęłyśmy korek do środka.
Raz, dwa i po wszystkim, więc wracamy do kolejki do wejścia na wyspę. Sprawdzanie nas i toreb było bardzo dokładne. Każdą osobę sprawdzali wykrywaczem metalu, a z toreb wyciągano wszystko po kolei, jedno po drugim. Właśnie wtedy się okazało, że oprócz win mamy jeszcze pięć setek dla naszych znajomych z campa. By zmylić przeciwnika Monika udawała, że nie wie skąd się tam wzięły te flaszeczki, a potem, że to nie jej torba. Pan skomentował to tylko 'oh, c'mon girl', a Monika 'Jasny ch*j, to było przykre i zawstydzające' i oblała się na to czerwienią od czoła, aż po duży palec u stóp. Ja sama za to jestem już przed samym wejściem, a Ashton Kutcher (przysięgam, to był on!) mówi mi, że z plecakiem wejść nie można. Ja łzy w oczach, on łzy w oczach. No bo serio? To co teraz? Alkoholu można się łatwo pozbyć, ale gdzie mamy zostawić plecaki, w których są nasze paszporty, pieniądze i prowiant na resztę dnia? Na całe szczęście w nieszczęściu znalazłyśmy miejsce na trawniku przed bramkami, żeby rozłożyć nasz kocyk i mieć jakąkolwiek szansę, żeby coś zobaczyć. Ale przebyć taką drogę, znowu się zgubić, nie zobaczyć parady i do tego odpuścić fajerwerki? Nie ma szans! Trzeba było coś wymyślić! To zostawiamy wszystkie rzeczy na kocu ze śpiącą Kasią i rura! Wtedy wpuścili nas już bez problemu. Do sceny, na której śpiewali finaliści amerykańskiego 'Mam Talent!' (albo innego show tego typu, nigdy ich nie rozróżniałam), już się niestety nie dostałyśmy, ale za to spotkałyśmy mnóstwo magicznych ludzi. Jedni zamiast zrobić zdjęcie nam, zrobili sobie selfie (urocza parka). Inni dali nam koronę Statuy wolności, bo nigdzie takiej nie mogłyśmy znaleźć, a bardzo ją chciałyśmy mieć. Wszyscy byli uśmiechnięci i szczęśliwi. Impreza toczyła się też na wszystkich tarasach, dachach i podwórkach w okolicy. Ludzie krzyczeli głośne 'I love America!' i pili ze słynnych amerykańskich czerwonych kubków. Tutaj są one naprawdę wszędzie i do tego kosztują dolara za kilkanaście sztuk.
Sam pokaz był przepiękny, trwał około 30 minut i miał być skomponowany pod muzykę, ale jakoś moje uszy tego nie wychwyciły (może dlatego, że do muzyki mam akurat dwoje lewych uszu?). Niestety był też mały wiatr i w pewnym momencie dym po fajerwerkach był tak gęsty, że przykrył część tych, które dopiero wystrzeliwały.
Pokaz się zakończył, czas wracać. Tylko gdzie? Miałyśmy iść na szaloną imprezę, bo tu wszystkie kluby zacne, tylko na wysokim 30 piętrze i z tak samo wysoką ceną za wejście. To wracamy na dworzec i tam się już coś wymyśli. Ruszamy, a tu nagle dwie przecznice za nami słyszymy strzały, a po sekundzie obok nas przemykają dwa auta- czarne,z przyciemnionymi szybami, a tuż za nim z piskiem opon- policyjny radiowóz. Patrzymy po sobie i rura, spadamy stąd! Biegiem przed siebie, a ucieczka to najlepszy sposób, żeby się zgubić, więc dotarłyśmy do zupełnie innej części miasta, zrobiłyśmy nadprogramowe dwie godziny drogi pieszo, ale przy okazji zobaczyłyśmy jeszcze więcej miasta.
Gdy w końcu dotarłyśmy do dworca, okazało się, że zamykają go na noc i musimy znaleźć inne miejsce by poczekać na poranny pociąg. Na całe szczęście tuż obok znajdował się dworzec autobusowy. Wchodzimy już po schodach do drzwi i nagle słyszymy 'Hi ladies! Do you need a drive?'. Zgodnie z prawdą odpowiedziałyśmy, że nie, ale facet wyglądał jak latynoski handlarz żywym towarem, a jego 'taxi' to był wielki samochód z przyciemnianą każdą szybą. Raczej nie chciał nas tylko 'drive'.
Wchodzimy do budynku (wbiegamy w sumie, żeby uciec przed latynosem) i zatrzymuje nas gburowaty ochroniarz, który zrobił sobie z nas kpiny, ale szkoda czasu i miejsca, żeby o nim pisać. Dotarłyśmy do kas i tu przestroga dla podróżujących. Na legitymację isic, żeby dostać zniżkę studencką, bilet trzeba kupić co najmniej kilka dni wcześniej (w pociągu np. 3). Kupiłyśmy więc normalny, drogi bilet na autobus i już legalnie chcemy iść na drzemkę na krzesełka, a tu nagle spotykamy Polkę. Pani profesor, która (przynajmniej tak wynikało z jej opowieści) od 40 lat często i gęsto zmienia swoje miejsce zamieszkania w Stanach, ma wiele przygód i znajomości. My jednak stwierdziłyśmy, że to trochę wariatka. Nadarzyła się okazja i uciekłyśmy do ławeczek. Śpię sobie, śpię, a tu patrzę, że do jednej z koleżanek przyczepił się jakiś chłopaczek. Ratować czy nie ratować? Okazało się, że nie ratować, bo to miłość od pierwszego wejrzenia, a chłopak to aktor z Nowego Jorku (tania bajera), a ona głupia numeru nie zabrała, miłość przepadła w momencie naszego wejścia do autobusu.
Tak oto zakończył się nasz Dzień Niepodległości. Warto to święto zobaczyć na własne oczy. Zupełnie różni się od naszego święta w maju. Jest pełne szczęścia, radości, przyjaźni i uśmiechu. W końcu w ten dzień nawet Obama wyszedł tańczyć na scenie z Bruno Marsem.
Pisanie o tym, że się gubisz powoli staje się nudne, ale co zrobię na to, że... Znowu się zgubiłam?
Nasza dobra dusza Billy podrzucił nas na stację kolejową, nadrobił sporo drogi, tylko problem w tym, że jak już odjechał, to okazało się, że to nie ta stacja. Nasza była 15 minut wcześniej, a z tej, na której właśnie się znajdowałam w weekendy nic nie odjeżdża. Czekała nas więc droga na najbliższy przystanek. Tylko gdzie takowy się znajduje? Na szczęście na tym wielkim pustkowiu (czwartego lipca chyba nikt nie wychodzi z domu, tym bardziej o 6 nad ranem) pojawiła się starsza pani, która wskazała nam kierunek. Kierunek na drogę szybkiego ruchu (która tutaj wygląda jak polska autostrada). Szłyśmy więc tak sobie tą drogą, obok typowo wiejskich amerykańskich domków i lasów, aż tu nagle Dunkin Donuts i znajomy przystanek. W ten oto sposób już bez większych problemów dotarłyśmy do Providence i kupiłyśmy bilety do Bostonu (22$ sick!).
Pociągi wyglądają jak puszki konserw, są za to bardzo szerokie, duże i wygodne. Na jednym fotelu zmieściłyby się moje dwa tyłki! Sama jazda komfortowa, ale da się zauważyć, że w komunikacji miejskiej (zarówno autobusy jak i pociągi) lubią bardzo obniżać temperaturę.
No to jesteśmy! Sam Boston na początku okazał się rozczarowaniem. Dopiero po czasie pokazał swój urok. Po wyjściu z dworca spodziewałam się drapaczy chmur położonych jeden obok drugiego, a wyszłam na trochę wyższą Warszawę. Dopiero po jakimś czasie dotarło do nas, jak wysokie są te budynki. Było trzeba po prostu stanąć bezpośrednio pod nimi i spróbować dostrzec ich czubek- prędzej bym dostrzegła czubek swojej brody. Jak się później okazało ta wyższa część miasta znajduje się po prostu trochę dalej, a wysokie biurowce robią ogromne wrażenie.
Ta część miasta, w której się znajdowałam była typowo Bostońska. Widać tu, że kolonię tworzyli Anglicy. Typowo angielskie domki, czerwona cegła i do tego stare, zewnętrzne balkony. Boston przesiąka historią i historycznym zapachem (w powietrzu unosi się zapach wikliny i starej biblioteki). Urokliwa była każda mniejsza uliczka.
Zwiedzanie zaczęłyśmy od China Town, które dla odmiany nie było ani trochę urokliwe. Ulice tam są brudne, zaniedbane, większość witryn jest umorusana, pozaklejana gazetami, a do tego całość śmierdzi 'brudnym Chińczykiem'. Mieszkańcy (przez całą drogę spotkałyśmy tylko jedną białą osobę) patrzyli na nas jakby chcieli nas wymordować, a wchodząc do marketu czułam się jak intruz.
Była też dzielnica Włoska i Francuska, ale to wszystko zasługuje na dłuższą opowieść.
Ciekawe w tym mieście jest to, że przechodzi się płynnie ze szklanych wieżowców w stare, zadbane kamienice. Całe miasto zbudowane jest w taki sposób, że nowoczesna część miasta nie razi w oczy, tak jak bywa to w polskich miastach.
Z pięknych uliczek jak z filmu nagle trafiłyśmy na teren zabezpieczony przez policję, na którym znajdowało się targowisko ze świeżymi produktami. Pomimo ogólnego bałaganu i kartonów rozrzuconych po całym placu, było tam sporo klientów. Musiało to być historyczne miejsce, ponieważ w asfalt na tym terenie wtopione były metalowe owoce, warzywa, gazety i inne produkty.
Jak się okazało targ ten był początkiem włoskiej dzielnicy. Właśnie tam załączyłyśmy tryb 'tanio i dużo' i trafiłyśmy do jednej z 20 najlepszych włoskich restauracji. Pizza serowa (tłusta niezmiennie jak wszystko tutaj) za 16$, za które najadły się cztery osoby. Pizzeria wyglądała bardzo niepozornie, trochę jak bar z PRL-u. W Polsce nie odważyłabym się wejść do takiego lokalu, ale ilość klientów i kolejka ciągnąca aż za drzwi idealnie świadczą o smaku, cenie i jakości jedzenia. W ten oto sposób spełniłyśmy nasz cel 'dużo i tanio'.
Później zupełnie przez przypadek trafiłyśmy (mamy szczęście trafiać przypadkiem na niesamowite miejsca) na najbardziej charakterystyczny most w Bostonie. W ten sam sposób trafiłyśmy na pomnik poświęcony ofiarom Holocaustu. Pomnik bardzo ujmujący, skłaniający do przemyśleń i chwili nostalgii. Co ujęło mnie najbardziej? To, że Stany Zjednoczone przyznały się tam do tego, że wiedzieli o mordach, ale nic nie poczynili w tym kierunku .
Z racji tego, że był to 4 lipca, to musiałyśmy przerwać trasę zwiedzania (dlatego wrócę tu jeszcze chociaż na jeden dzień!) i zaczęłyśmy się zbierać na największy pokaz sztucznych ogni w Stanach Zjednoczonych. Samo to wydarzenie opisane jest tu. Zapraszam do czytania, bo jest tego duuuuużo.
Nasza dobra dusza Billy podrzucił nas na stację kolejową, nadrobił sporo drogi, tylko problem w tym, że jak już odjechał, to okazało się, że to nie ta stacja. Nasza była 15 minut wcześniej, a z tej, na której właśnie się znajdowałam w weekendy nic nie odjeżdża. Czekała nas więc droga na najbliższy przystanek. Tylko gdzie takowy się znajduje? Na szczęście na tym wielkim pustkowiu (czwartego lipca chyba nikt nie wychodzi z domu, tym bardziej o 6 nad ranem) pojawiła się starsza pani, która wskazała nam kierunek. Kierunek na drogę szybkiego ruchu (która tutaj wygląda jak polska autostrada). Szłyśmy więc tak sobie tą drogą, obok typowo wiejskich amerykańskich domków i lasów, aż tu nagle Dunkin Donuts i znajomy przystanek. W ten oto sposób już bez większych problemów dotarłyśmy do Providence i kupiłyśmy bilety do Bostonu (22$ sick!).
Pociągi wyglądają jak puszki konserw, są za to bardzo szerokie, duże i wygodne. Na jednym fotelu zmieściłyby się moje dwa tyłki! Sama jazda komfortowa, ale da się zauważyć, że w komunikacji miejskiej (zarówno autobusy jak i pociągi) lubią bardzo obniżać temperaturę.
No to jesteśmy! Sam Boston na początku okazał się rozczarowaniem. Dopiero po czasie pokazał swój urok. Po wyjściu z dworca spodziewałam się drapaczy chmur położonych jeden obok drugiego, a wyszłam na trochę wyższą Warszawę. Dopiero po jakimś czasie dotarło do nas, jak wysokie są te budynki. Było trzeba po prostu stanąć bezpośrednio pod nimi i spróbować dostrzec ich czubek- prędzej bym dostrzegła czubek swojej brody. Jak się później okazało ta wyższa część miasta znajduje się po prostu trochę dalej, a wysokie biurowce robią ogromne wrażenie.
Ta część miasta, w której się znajdowałam była typowo Bostońska. Widać tu, że kolonię tworzyli Anglicy. Typowo angielskie domki, czerwona cegła i do tego stare, zewnętrzne balkony. Boston przesiąka historią i historycznym zapachem (w powietrzu unosi się zapach wikliny i starej biblioteki). Urokliwa była każda mniejsza uliczka.
Zwiedzanie zaczęłyśmy od China Town, które dla odmiany nie było ani trochę urokliwe. Ulice tam są brudne, zaniedbane, większość witryn jest umorusana, pozaklejana gazetami, a do tego całość śmierdzi 'brudnym Chińczykiem'. Mieszkańcy (przez całą drogę spotkałyśmy tylko jedną białą osobę) patrzyli na nas jakby chcieli nas wymordować, a wchodząc do marketu czułam się jak intruz.
Była też dzielnica Włoska i Francuska, ale to wszystko zasługuje na dłuższą opowieść.
Ciekawe w tym mieście jest to, że przechodzi się płynnie ze szklanych wieżowców w stare, zadbane kamienice. Całe miasto zbudowane jest w taki sposób, że nowoczesna część miasta nie razi w oczy, tak jak bywa to w polskich miastach.
Z pięknych uliczek jak z filmu nagle trafiłyśmy na teren zabezpieczony przez policję, na którym znajdowało się targowisko ze świeżymi produktami. Pomimo ogólnego bałaganu i kartonów rozrzuconych po całym placu, było tam sporo klientów. Musiało to być historyczne miejsce, ponieważ w asfalt na tym terenie wtopione były metalowe owoce, warzywa, gazety i inne produkty.
Jak się okazało targ ten był początkiem włoskiej dzielnicy. Właśnie tam załączyłyśmy tryb 'tanio i dużo' i trafiłyśmy do jednej z 20 najlepszych włoskich restauracji. Pizza serowa (tłusta niezmiennie jak wszystko tutaj) za 16$, za które najadły się cztery osoby. Pizzeria wyglądała bardzo niepozornie, trochę jak bar z PRL-u. W Polsce nie odważyłabym się wejść do takiego lokalu, ale ilość klientów i kolejka ciągnąca aż za drzwi idealnie świadczą o smaku, cenie i jakości jedzenia. W ten oto sposób spełniłyśmy nasz cel 'dużo i tanio'.