Dzień Niepodległości

17:50

Dzień Niepodległości kojarzy się wszystkim (albo  przynajmniej mi)  z wielką paradą w Waszyngtonie, z ludźmi przebranymi za amerykańską flagę, dużą ilością alkoholu i pijanych obywateli (co tutaj nie zdarza się zbyt często). Dlatego też bardzo mi zależało, żeby zobaczyć to święto na własne oczy. Niestety wizytę w Waszyngtonie musiałam odpuścić ze względu na odległość- przynajmniej 7 godzin jazdy, które w  Dzień Niepodległości przedłużyłyby  się prawdopodobnie do nieskończoności. Dlatego zdecydowałam się na Boston.


Parada niestety mnie ominęła, przez to, że uciekł nam pierwszy pociąg i zamiast być w Bostonie o 9,  byłyśmy o 12. Jedyne co zobaczyłyśmy to pozostałości po paradzie- kolorowe  confetti, balony i co jakiś czas jakiegoś przebierańca. Liczba przebranych osób zaskoczyła mnie negatywnie. Spodziewałam się tłumów ubranych w najróżniejsze rzeczy, a tymczasem spotkałam kilka(naście) osób. Między innymi grupkę roześmianych chłopaków przebranych za zwierzaki, z czółkami, ogonami itp., którzy zapraszali na wspólną imprezę (niestety, głupie, odmówiłyśmy w przelocie). Nie zabrakło, też w ich strojach elementów flagi amerykańskiej. Tak jak same przebrania były nieliczne, to właśnie flaga wiodła triumf i co krok można było zobaczyć kogoś, kogo przynajmniej jedna część garderoby miała coś wspólnego z czerwono-białymi paskami i gwiazdami na granatowym tle. Najsłodsze ciuchy miały dzieci, ale zdjęć nie ma, bo  by nas za  to zamknęli. Jeśli chodzi o przebrania to i tak wygrał chłopak, który przywdział leginsy i do tego dwa różne buty- niebieski i czerwony, i w takim przebraniu przemierzał miasto na deskorolce. Zacnie.




Głównym naszym celem (zaraz po paradzie) w Bostonie był pokaz sztucznych ogni, który podobno jest najpiękniejszy w całych Stanach. Jak się okazało, na teren wyspy, z której idealnie widać fajerwerki, nie wolno wnosić alkoholu. My miałyśmy ze sobą jedną butelkę wina (jedną-tego się trzymajmy), więc zawróciłyśmy w poszukiwaniu miejsca, gdzie można ową butelkę opróżnić. Drugą (Jak one się tak szybko namnażają!?) ukryłyśmy w... bluszczu przy głównej ulicy pod nosem panów mundurowych. Kręcąc się tak po okolicy znowu zobaczyłam mnóstwo małych, pięknych, typowo amerykańskich uliczek. Wracając jednak do tematu. Cel obrany i cel znaleziony. Jedno wino na zakrętkę, ale drugie na korek. Monika chciała je otworzyć cegłą, ale na szczęście dała się powstrzymać i po prostu wcisnęłyśmy korek do środka.


Raz, dwa i po wszystkim, więc wracamy do kolejki do wejścia na wyspę. Sprawdzanie nas i toreb było bardzo dokładne. Każdą osobę sprawdzali wykrywaczem metalu, a z toreb wyciągano wszystko po kolei, jedno po drugim. Właśnie wtedy się okazało, że oprócz win mamy jeszcze pięć setek dla naszych znajomych z campa. By zmylić przeciwnika Monika udawała, że nie wie skąd się tam wzięły te flaszeczki, a potem, że to nie jej torba. Pan skomentował to tylko 'oh, c'mon girl', a Monika 'Jasny ch*j, to było przykre i zawstydzające' i oblała się na to czerwienią od czoła, aż po duży palec u stóp. Ja sama za to jestem już przed samym wejściem, a Ashton Kutcher (przysięgam, to był on!) mówi mi, że z plecakiem wejść nie można. Ja łzy w oczach, on łzy w oczach. No bo serio? To co teraz? Alkoholu można się łatwo pozbyć, ale gdzie mamy zostawić plecaki, w których są nasze paszporty, pieniądze i prowiant na resztę dnia? Na całe szczęście w nieszczęściu znalazłyśmy miejsce na trawniku przed bramkami, żeby rozłożyć nasz kocyk i mieć jakąkolwiek szansę, żeby coś zobaczyć. Ale przebyć taką drogę, znowu się zgubić, nie zobaczyć parady i do tego odpuścić fajerwerki? Nie ma szans! Trzeba było coś wymyślić! To zostawiamy wszystkie rzeczy na kocu ze śpiącą Kasią i rura! Wtedy wpuścili nas już bez problemu. Do sceny, na której śpiewali finaliści amerykańskiego 'Mam Talent!' (albo innego show tego typu, nigdy ich nie rozróżniałam), już się niestety nie dostałyśmy, ale za to spotkałyśmy mnóstwo magicznych ludzi. Jedni zamiast zrobić zdjęcie nam, zrobili sobie selfie (urocza parka). Inni dali nam koronę Statuy wolności, bo nigdzie takiej nie mogłyśmy znaleźć, a bardzo ją chciałyśmy mieć. Wszyscy byli uśmiechnięci i szczęśliwi. Impreza toczyła się też na wszystkich tarasach, dachach i podwórkach w okolicy. Ludzie krzyczeli głośne 'I love America!' i pili ze słynnych amerykańskich czerwonych kubków. Tutaj są one naprawdę wszędzie i do tego kosztują dolara za kilkanaście sztuk.




Sam pokaz był przepiękny, trwał około  30 minut  i miał być skomponowany pod muzykę, ale jakoś moje uszy tego nie wychwyciły (może dlatego, że do muzyki mam akurat dwoje lewych uszu?). Niestety był też mały wiatr i w pewnym momencie dym po fajerwerkach był tak gęsty, że przykrył część tych, które dopiero wystrzeliwały.

Pokaz się zakończył, czas wracać. Tylko gdzie? Miałyśmy iść na szaloną imprezę, bo tu wszystkie kluby zacne, tylko na wysokim 30 piętrze i z tak samo wysoką ceną za wejście. To wracamy na dworzec i tam się już coś wymyśli. Ruszamy, a tu nagle dwie przecznice za nami słyszymy strzały, a po sekundzie obok nas przemykają dwa auta- czarne,z przyciemnionymi szybami, a tuż za nim z piskiem opon- policyjny radiowóz. Patrzymy po sobie i rura, spadamy stąd!  Biegiem przed siebie, a ucieczka to najlepszy sposób, żeby się zgubić, więc dotarłyśmy do zupełnie innej części miasta, zrobiłyśmy nadprogramowe dwie godziny drogi pieszo, ale przy okazji zobaczyłyśmy jeszcze więcej miasta.
Gdy w końcu dotarłyśmy do dworca, okazało się, że zamykają go na noc i musimy znaleźć inne miejsce by poczekać na poranny pociąg. Na całe szczęście tuż obok znajdował się dworzec autobusowy. Wchodzimy już po schodach do drzwi i nagle słyszymy 'Hi ladies! Do you need a drive?'. Zgodnie z prawdą odpowiedziałyśmy, że nie, ale facet wyglądał jak latynoski handlarz żywym towarem, a jego 'taxi' to był wielki samochód z przyciemnianą każdą szybą. Raczej nie chciał nas tylko 'drive'.
Wchodzimy do budynku (wbiegamy w sumie, żeby uciec przed latynosem) i zatrzymuje nas gburowaty ochroniarz, który zrobił sobie z nas kpiny, ale szkoda czasu i miejsca, żeby o nim pisać. Dotarłyśmy do kas i tu przestroga dla podróżujących. Na legitymację isic, żeby dostać zniżkę studencką, bilet trzeba kupić co najmniej kilka dni wcześniej (w pociągu np. 3). Kupiłyśmy więc normalny, drogi bilet na autobus i już legalnie chcemy iść na drzemkę na krzesełka, a tu nagle spotykamy Polkę. Pani profesor, która (przynajmniej tak wynikało z jej opowieści) od 40 lat często i gęsto zmienia swoje miejsce zamieszkania w Stanach, ma wiele przygód i znajomości. My jednak stwierdziłyśmy, że to trochę wariatka. Nadarzyła się okazja i uciekłyśmy do ławeczek. Śpię sobie, śpię, a tu patrzę, że do jednej z koleżanek przyczepił się jakiś chłopaczek. Ratować czy nie ratować? Okazało się, że nie ratować, bo to miłość od pierwszego wejrzenia, a chłopak to aktor z Nowego Jorku (tania bajera), a ona głupia numeru nie zabrała, miłość przepadła w momencie naszego wejścia do autobusu.



Tak oto zakończył się nasz Dzień Niepodległości. Warto to święto zobaczyć na własne oczy. Zupełnie różni się od naszego święta w maju. Jest pełne szczęścia, radości, przyjaźni i uśmiechu. W końcu w ten dzień nawet Obama wyszedł tańczyć na scenie z Bruno Marsem.


Zobacz również

0 komentarze