Houston, mamy problem!
00:08Słyszysz 'Houston', myślisz 'mamy problem'. Ty też? No to faktycznie mamy problem, bo okazuje się, że w NASA tego szczerze i z głębi serca nienawidzą. Tak zasadniczo to nawet im się nie dziwie, zrobili mnóstwo rzeczy, które zasługują na tysiące owacji na stojąco, a wszyscy kojarzą ich z jednego zdania, które wypowiedziano w sytuacji zakończonej pozytywnie, jedynie sama misja nie wypaliła, ale przecież nie była jedyną taką (i nie mówię tu tylko o niewypałach NASA).
Na Houston naciskałam ja, bo miałam małe marzenie znaleźć się w tej sali, w której wypowiedziano właśnie "Mamy problem" (tak, zanim tu przyjechałam, to też była jedyna rzecz z którą mi się kojarzyło to miasto, teraz jest trochę inaczej, ale czytajcie dalej). Reszta ekipy przystała na to na zasadzie 'no dobra, niech będzie', ale na całe szczęście wyszli pozytywnie zaskoczeni (kamień z serca, serio).
Samo miasto nie przywitało nas przyjemnie. Raz, że Kasia wyobrażała sobie je jako pełne białych rusztowań (nie pytajcie dlaczego, takie po prostu miała wyobrażenie o mieście, koniec dyskusji), a było raczej po prostu miastem, to dwa- pierwsza noc była tragedią. Przylecieliśmy w środku nocy, więc skorzystaliśmy z faktu, że możemy położyć się jak królowie na marmurach (spanie na lotniskach jest naprawdę spoko opcją, wszędzie są monitoringi, duża płaska powierzchnia i nikt na was nie patrzy jak na idiotów, po prostu czekacie na swój lot więc poszliście spać, ale minusem niestety jest strasznie zimna podłoga- wszędzie marmury, więc kładźcie pod śpiwór wszystko co najcieplejsze!) Normalnie bym się świetnie wyspała, no bo co może być lepszego, niż płaski marmur, grzejąca Twój bok Kasia, która akurat tej nocy za dużo nie chrapała i jeszcze spora ilość godzin na sen? Ale nie! Wybraliśmy miejsce przy samym remoncie (Monika obudziła się z głową robotnika nad jej twarzą, chyba szukał jakiegoś objawienia, albo się zakochał), tak więc słyszeliśmy co chwilę wiercenie, stukanie, pukanie i przekleństwa (w tym chyba wszyscy budowlańcy na świecie są mistrzami, nawet jeśli przekleństwa są tak ubogie jak w języku angielskim), to na domiar złego, co chwilę włączał się strasznie piszczący alarm (zatęskniłam za tym z LA, przy tym na lotnisku to było nic). Skończyliśmy na tym, że wkurzona przez robotników Monika zarządziła pobudkę i że zbieramy się na autobus, taksówkę, albo cokolwiek, byleby się ruszyć z tego głośnego lotniska.
W ten oto sposób przemiły pracownik lotniska zaprowadził nas na postój taksówek, gdzie gorliwie kalkulowaliśmy jak i czym dojechać do centrum NASA. Wyszło nam, że najlepiej będzie, jeśli zabierzemy taksówkę z lotniska (do wyboru był jeszcze bus do centrum i później dalej autobusem, albo uber). Tam działa to tak, że jedna pani pyta klienta gdzie chce jechać, określa cenę i podaje informacje kierowcy, żeby nie było przebijania ceny itd. Nasz kierowca wziął nas za debili i pojechał daleko, daleko za NASA udając idiotę, że tu jest jakaś brama i on nie wie gdzie jechać (to trochę tak, jakbyście poprosili taksówkarza, żeby Was w Warszawie zawiózł na Narodowy, a on by udawał idiotę, że nie wie jak dojechać; Przecież NASA to główna atrakcja Houston, wszyscy tamtejsi wiedzą gdzie jest i jak dojechać-serio). W ten oto sposób strasznie dołożył drogi i zamiast maksymalnie 30 dolarów chciał skasować nas ponad 40. My biedni studenci, już po ponad połowie podróży, a więc z bardzo uszczuplonym portfelem, stwierdziliśmy, że się nie damy! No bez przesady. On nam grozi policją, my na to no proszę bardzo, dzwoń! Koniec końców nasz najbardziej męski towarzysz życia spieniał, ale i tak my zeszłyśmy z ceny (kto jak nie my?). Po tej krótkiej spinie czas na prowiant. Nie mieliśmy nic, bo wszystko albo już zjedzone na lotnisku, albo nie zmieściło się do bagażu. Znalazłyśmy więc CVS, który niestety był dosyć ubogi, więc jedyne co kupiłam to sztuczny, tostowy chleb i wodę. Ruszyłyśmy więc z Monią poszukać czegoś normalnego do jedzenia, a reszta poszła szukać wifi i maca. My skończyłyśmy w małej knajpce, gdzie nie spodziewałyśmy się szału, a zostałyśmy naprawdę pozytywnie zaskoczone. Za 5.50$ zjadłyśmy makaron z sosem pomidorowym, świeże owoce i prawdziwy sok pomarańczowy. Mogłabym jeść codziennie! (Gdyby ktoś był i szukał, to po wyjściu z CVS skręcacie w prawo, przechodzicie przez ulicę i kierujecie się do lokalu z kilkoma stolikami na zewnątrz). Kiedy doszła do nas zrezygnowana reszta ekipy, to pozazdrościli nam dobrego, taniego szamania i sami pobiegli do kasy. W tym czasie podeszła do nas starsza Pani z koleżankami, które przyjechały tutaj na kawę. Zobaczyły nasze plecaki i zaczęły rzucać serię pytań. Powiedzieliśmy, że jesteśmy z Poland, na co jedna z nich 'You are from Holland? I was there in 1971. In Amsterdam. I love your country!'. Popatrzyliśmy tylko na siebie, uśmiechnęliśmy się grzecznie i bez słowa postanowiliśmy, że nie będziemy kobiety wyprowadzać z błędu. Niech kocha nas dalej za piękną Holandię.
Dobra, a teraz czas wreszcie na to centrum, ile można czekać na otwarcie! W Centrum jest przechowywalnia bagaży- za wszystkie nasze plecaki zapłaciliśmy jak za jeden, czyli 7$, za bilet 25$. Nie trzeba rezerwować wcześniej, wchodzisz i kupujesz. Z tego co pamiętam centrum jest otwarte do 18, warto więc być pewnym, że zaliczycie najlepszą atrakcję, czyli shuttle bus. My zostawiliśmy to na koniec, więc może zacznijmy od początku. Pierwsze co zaliczyliśmy to kino. Film fajnie pokazuje co działo się w NASA przez ostatnich kilka(dziesiąt) lat i co robili, tak 'mamy problem' też pokazali! Później zobaczyłyśmy jeszcze krótki pokaz tego, jak wygląda w kabinie, z czego produkują wodę (mocz!), jak przygotowują posiłki i jak śpią. Widziałyśmy też toaletę, sypialnię, wszelakie kombinezony i inne gadżety. Jeden pan tak się zapatrzył, że aż nabił sobie guza, bo uderzył z impetem w szybę. Całe Space Center jest bardzo interaktywne, posiada dużo, dużo, dużo eksponatów, do tego jeszcze kino 3d, maszynę, w której czujesz się jakbyś leciał statkiem kosmicznym (6$) i oczywiście to co najważniejsze dla turystów- sklep z pamiątkami, a nawet dwa. Ceny raczej takie same, ale w tym większym rozglądajcie się za przecenami, czasami trafi się coś ciekawego :) Do tego mają świecące w ciemności bluzy! Miałyśmy też okazję pomacać skały, zobaczyć kapsuły, rakiety, zegarki, które nosili w kosmosie i inne gadżety.
Najważniejszy był jednak shuttle bus. Zabiera nas w oddaloną od centrum część, która dalej działa i w której są badania, ale jej mała część jest dostępna dla zwiedzających. Widziałyśmy między innymi miejsce treningu, które wygląda identycznie jak jedna ze stacji umieszczonych w przestrzeni kosmicznej. Przyszli podróżnicy ćwiczą tutaj w warunkach porównywalnych do tych w kosmosie, a statek odwzorowany jest kropka w kropkę. Wszystko to oglądacie z góry i zza szyby. Później pojechaliśmy do najważniejszego dla mnie miejsca, czyli starego centrum operacyjnego. Wszystko jest tam tak jak kiedyś, stare komputery, stare telefony (takie wiecie, które kręciło się, jak chcieliście wybrać numer). To też ogląda się zza szyby, jest miejsce żeby usiąść i posłuchać przewodnika, a tuż obok Was za ścianą znajduje się nowe centrum, z którego obecnie przeprowadzają operacje. Na samym końcu podjechaliśmy pod budynek, na którym była narysowana wielka rakieta. Osobiście myślałam, że o, no fajny malunek, ale jak się okazało, jest to odzwierciedlenie 1:1 rakiety, która znajduje się w środku. WIELKI KOLOS. A do tego na ścianach mnóstwo ciekawych historii. Wróciliśmy tym mini busikiem (swoją drogą wyglądał jak wózek golfowy) do Space Center i za kilka dolców kupiłyśmy sobie lody robione przez robota. same lody bez szału, ale robot super!
Odebrałyśmy swój bagaż i pomykamy na przystanek. Okazało się, że za dojazd do centrum zapłacimy tylko 2$ za głowę, co bardzo nas uradowało (z tego co się zorientowaliśmy, to takie autobusy miejskie nie jeżdżą na lotnisko niestety). Do megabusa mieliśmy jeszcze sporo czasu, więc usiedliśmy na dworcu i zaczęliśmy się zastanawiać co by tu począć. No i ku zaskoczeniu wszystkich, stwierdziliśmy- chodźmy do maca! Po krótkiej chwili (do maca z dworca było jakieś 5 min pieszo, z plecakami 10) zorientowaliśmy się, że jesteśmy w jakiejś szemranej dzielnicy pełnej czarnoskórych. Niby nic takiego, przecież nie pierwsi, nie ostatni, ale tu się czułyśmy jakoś dziwnie. Wchodzimy do tego McDonalda, zostawiłyśmy plecaki i Monikę, a w 3 poszłyśmy do łazienki się ogarnąć. Jakoś nie wpadłyśmy na pomysł, że zostawienie samej jednej Moniki, wśród tłumu czarnych facetów nie było dobrym pomysłem.
Schronienie znalazłyśmy w tajskiej restauracji położonej koło stacji benzynowej, prowadzonej przez Chinkę i Amerykankę. Zamówiłyśmy tanie jedzenie za 5$, obsługiwała nas bardzo uprzejma kobieta, która wyglądała jakby bardzo nam współczuła. Chciałyśmy podładować sprzęt, ale jedyne gniazdka jakie znalazłyśmy, były na wysokości dwóch metrów, praktycznie pod samym sufitem. Skoczyłyśmy do sklepu, żeby kupić jeszcze coś do jedzenia, ale nie było nic, co można zjeść w podróży, nic, nawet bułki. Za to byli kolejni natrętni czarnoskórzy, więc szybko wróciłyśmy do restauracji, a później już na dworzec. A co na dworcu? Okazało się, że jest tam poczekalnia metr na dwa z plazmą (fajnie zabija czas, bo puszczali filmy) i z toaletą, w której dało się całkiem dobrze wykąpać, do tego suszarka do rąk, więc pełen wypas. Jedyny minus- trochę brudno. Dobra, bardzo brudno. Do tej pory to było chyba jedyne miejsce, w którym bałam się, że złapie jakiegoś grzyba. No i bezpiecznie to też się nie czułam. Ochrona zamknęła się w swoim małym pomieszczeniu i zupełnie się nie interesowała tym, co się dzieje, a co się działo? Szerzyła się patologia. Ćpuny z 2 małych dzieci, a do tego jeszcze kobieta była w ciąży, chodziła na boso i miała całe pocięte stopy. Mało? No to jeszcze dorzucimy facet na grzybkach, biedę, bród i smród. Tylko jeden normalny pan, który był chyba tak samo przerażony jak my. Myślimy sobie- dobra, wejdziemy do autobusu, pójdziemy spać i będzie okej. No cóż. Pozytywne nastawienie, nigdy mnie nie opuszczaj. Ja całe życie walczyłam z rasizmem, ale po tej nocy zmieniłam zdanie. W autobusie było strasznie zimno, nie pomagały termiczne ciuchy, śpiwór i koc, do tego siedziałam obok wielkiego, grubego mafiozy, który chrapał niemiłosiernie i myślałam, że mnie zabije, gdy go zaczęłam pukać palcem i spytałam uroczo, czy mógłby przestać chrapać. Przeprosił, ale po dwóch minutach nadawał dalej symfonię na cały autobus. Podsumowując- ćpanie, smród, bród, strach, łzy i pot. Jeśli nic nie złapałam w tym autobusie, to będzie cud! Ale dojechaliśmy, nikt nas nie zabił, jesteśmy w Nowym Orleanie!
0 komentarze