Islandia part 1- lot i Keflavik.

19:30

Myśląc o Islandii nie spodziewałam się tylu przygód i poznania tylu cudownych ludzi, zwłaszcza, że początki nie były takie łatwe...

Tak, to jest bagaż podręczny.

A to zdjęcie tak na zachętę, żebyście czytali dalej.


Startujemy z Gdańska, bo to właśnie stamtąd znaleźliśmy najtańszy lot i to tam też się dowiedziałam, że tak w sumie to wrócimy nie tutaj, tylko do Budapesztu. Przecież mówiłam, że mi to i tak bez różnicy, będzie tylko weselej. Przestawało mi być jednak wesoło, kiedy do zamknięcia bramek zostało 10 minut, a chłopaków jak nie było, tak nie ma. Okazało się, że po drodze mieli kilka przygód ze spóźnionym pociągiem i wymianą euro na złotówki w trójmiejskiej SKMce. Dotarli do mnie w ostatniej chwili i patrzą na wszystkie rzeczy wyrzucone z plecaka z minami 'ale o co chodzi?'. No przecież musimy się przepakować, bo mój plecak jest największy i trzeba w niego wsadzić namiot! Nigdy w życiu tak szybko się nie przepakowałam. Zajęło nam to dosłownie trzy minuty i już z rozwiązanymi sznurówkami biegliśmy do bramek. Do tej pory nie wiem co gdzie było, ale moje rajtki chłopacy upychali do kieszeni swoich kurtek. Pierwszy stres- kontrola bagażu. Jacek miał mój plecak, a ja Jacka, więc tak naprawdę obydwoje do końca nie wiedzieliśmy kto co wiezie. Takim oto sposobem Jacek wysypał moje tampony (pani później dopytywała, czy podróżuje sam...), a ja zostałam zatrzymana na kontrolę, bo przewożę nielegalne rzeczy, w co w głębi serca byłam w stanie uwierzyć, bo jakby nie patrzeć, to Jacek leciał samolotem pierwszy raz. My zaczęliśmy się tłumaczyć, że wszystko jest okej, a Michał pobiegł na bezcłowy w poszukiwaniu wódki i wagonów. Co jak co, ale wódka w podzięce i papierosy na handel to ważna rzecz. Ostatecznie oddali nam palnik (bez butli gazowej, pamiętajcie, tego nie przewieziecie, my też nie próbowaliśmy), dzidę laserową aka kij do selfie, menażkę i strój tygrysa (do tej pory nie wiem po co go skanowali, ale o niego bałam się najbardziej). Dobra, to rura na bezcłowy po litr i 200 fajek na głowę i dalej szybko pod bramki, bo wszędzie już wielkie 'last call'. Kłamali, bo staliśmy w kolejce jeszcze dobre 30 minut, ale w końcu przyszła kolej na nas. "Czy pani uważa, że to jest mały bagaż podręczny?" i spojrzenie mówiące, że chyba sobie żartuję, na co ja "No tak." i musiałam upychać wielki plecak w tą małą skrzynkę Wizz Air'a. Jeśli ktoś leciał tymi liniami, to dobrze wie, że w tą skrzynkę, to mało co wejdzie, ale plecak 50l zrobił to z małym problemem. Część rzeczy wrzuciłam do siatki z zakupami z bezcłowego, śpiwór wnoszę jako kocyk i całym swoim ciężarem wdusiłam plecak w skrzynkę. Jak tylko pani powiedziała, że jest okej, puściłam plecak, a on wystrzelił w górę. Nikt mi jednak nie udowodni, że się nie zmieścił. Udało się! Takie wielkie plecaki przeszły jako podręczny! Czekając w kolejce w rękawie przepakowaliśmy rzeczy do plecaków tak, że były jeszcze większe, ale przecież teraz, to już nikt nam nic nie powie, co nie? A tu nagle nas cofają, mówiąc, że jest jakiś problem. O nie, rozgryźli nas... Okazało się jednak, że to niebo było zakorkowane i kilka minut później weszliśmy już do samolotu i nie musieliśmy po raz kolejny udowadniać, że mamy małe plecaki. Na samym pokładzie Jacek stwierdził, że w schowkach nie ma miejsca na jego (mój) plecak, więc skrzętnie ukrywał go między nogami i bardzo się zdziwił, kiedy przyszłam i go zabrałam mówiąc, że tak to nie poleci. No i tu pojawił się kolejny problem, bo faktycznie miejsca nie było. Znalazło się kawałek dalej, ale wtedy wyszło na jaw, że ten plecak jest trochę większy, niż być powinien i pani musi to zgłosić. Ja już widziałam te uciekające z portfela euro, kiedy pani dopowiedziała, że ja nie będę mieć z tego problemów, tylko sama kontrola, bo to już szósty taki bagaż w tym samolocie. Uuuuuffff, mam tylko nadzieję, że przez to nie będą bardziej kontrolować młodych podróżników i dadzą im szansę na tanie latanie. Sam lot był już za to bardzo spokojny. Bez zmian od 10 lat (tylko tyle mogę osobiście potwierdzić, bo mniej więcej wtedy leciałam pierwszy raz, wcześniejsze doniesienia tylko z plotek i pogłosek), dalej w samolocie sprzedają perfumy, a Polacy klaszczą po wylądowaniu. 
Tak wyglądało 'last call'.


Trochę zdeformowani biegniemy do samolotu!


Jacek i przyjaciele przemytnicy.



Myślicie, że skoro już wylądowaliśmy, to wszystko odbędzie się bez problemów, bo mieliśmy wystarczająco dużo przygód na lotnisku w Polsce? No nie, przecież to by było zbyt łatwe! Głupia Wasiołka stwierdziła, że trzeba zgłosić to, co kupiliśmy w Polsce na bezcłowym i jak się okazało, chcieliśmy przewieźć 400 papierosów, a nie 200... (wagon ma 200, nie 100, zapamiętajcie to do końca życia!) Myślimy i myślimy co by tu zrobić, pani, że może odbierzemy jeden wagon przy wylocie, albo dopłacimy, a Jacek w drugą stronę. Zgarnął swoich nowych znajomych z samolotu, przekonał ich do wspólnego przemytu i w ten oto sposób, kiedy chciałam zapłacić już tylko za jedną nadprogramową paczkę pani się uśmiechnęła, machnęła ręką i powiedziała, żebyśmy już sobie poszli i zniknęli za tą zieloną linią. Udało się! Przywieźliśmy dwa razy więcej, ale na każdej paczce zarobiliśmy tylko po 30zł. Niby nic, ale był w tym wszystkim nieoceniony plus- mieliśmy islandzkie korony. Z lotniska odebrał nas Michał, który swego czasu był moim sąsiadem w Holadnii i którego mocno, mocno ściskam! Zabrał nas do swojego mieszkania, które mieści się na terenie starej bazy US Army. Wojskowi to mieli tam dobrze! Boiska, basen, sauna i inne wygody. Nam wystarczył ciepły obiad i kąpiel w wannie, której nie widziałam już ponad dwa miesiące (to nie tak, że się nie myłam, po prostu wszędzie był tylko prysznic). Na dobry sen otworzyliśmy polską wódkę i poczęstowaliśmy naszych gospodarzy po czym totalnie bez planu i pomysłu na kolejny dzień poszliśmy spać. Co ma być to będzie!






Z racji tego, co zobaczyłam przez kilka kolejnych dni, mogę śmiało powiedzieć, że w momencie kiedy obudzicie się w Keflaviku z samego rana, to jeden dzień Wam stanowczo wystarczy, żeby zobaczyć to miasteczko. Do tego Reykjavik w gratisie tego samego dnia też. Tam naprawdę jest niewiele do zwiedzania, a na wyspie jest mnóstwo innych miejsc, którym powinniście poświęcić swój cenny czas. 

#przemyt #imigranci



My osobiście w samym Keflaviku zwiedziliśmy właściwie tylko lotnisko i przeszliśmy 12 km z plecakami wzdłuż klifów wypatrując wielorybów. Nawet przewodniki polecą Wam niewiele więcej. Podobno bardzo fajny jest gadający troll Skess, którego znajdziecie w pobliżu portu, a do tego możecie poszukać wyrzuconego przez wulkan głazu wielkości autobusu. Ja mogę Wam tylko szczerze polecić spacer przy klifach, bo chociaż nie widziałam wieloryba, to wypatrywałam Grenlandię, po raz pierwszy właśnie tam zobaczyłam czarną plażę, kościółek, który kojarzy mi się właśnie z Islandią, pomniki z kamieni, pierwszy market Bonusa, a do tego przemycaliśmy siebie i plecaki przez dziurę w płocie na autostradę (wtedy myśleliśmy, że to autostrada, a to była tak naprawdę po prostu droga krajowa nr 1, która w niektórych miejscach nie jest nawet pokryta asfaltem). Z góry ostrzegam, tutaj nie dowiecie się jak było w muzeach, bo w nich nie byliśmy. Po pierwsze, dla nas były za drogie, a po drugie bardziej nastawiliśmy się na przyrodę, a nie oglądanie zamkniętej w czterech ścianach historii. Nie mniej jednak, podobno w Keflaviku warto zobaczyć muzeum Duushus, w którym możecie podziwiać dziesiątki modeli statków i łódź wikingów. Nie opowiem Wam też o dobrych knajpach w tym mieście (tak, to małe miasteczko ma tak naprawdę prawa miejskie), dlatego że jedyny kucharz jakiego potrawy miałam okazję spróbować to Michał (niezastąpiony!), a poza tym możemy polecić jedynie chleb i dżem z Bonusa (najtańszy to chleb tostowy kukurydziany, da się go nawet jeść!). 

Bardzo wyraźne zdjęcie, piękne krajobrazy.




Kończąc jednak te wywody, przejdźmy do podróży do Reykjaviku. Z lotniska możecie się tam dostać busem za grube tysiące, my jednak polecamy stopa. Powinniście go tu złapać dosyć szybko, dlatego, że my w trójkę nie mieliśmy z tym większego problemu. Jadąc do nowego miasta rozglądajcie się na prawo i lewo. Nie wiem jak Wy, ale ja tam czułam się jakbym wylądowała na księżycu. Na prawo płasko, na lewo płasko, a do tego krajobraz bardzo księżycowy. Normalnie kosmos, niesamowite! Już mamy krajobrazy jak z filmu, więc co to będzie później?!
















Zobacz również

0 komentarze