Islandia day 5- Jak łapać stopa, to raz a dobrze!

01:57

Słońce wzeszło już kilka dobrych godzin temu, kiedy Jacek zaczął nas budzić. Nie miał jednak dobrych wieści. Pierwsza- na dworze sami Azjaci (my dalej wierzymy, że oni nie biorą ludzi na stopa), a druga, to fakt, że deszcz cały czas pada, tylko tak dla odmiany tym razem poziomo. O nie! Jak pada, to ja nie wychodzę! Pospaliśmy więc wszyscy jeszcze trochę i tym razem to ja poszłam na zwiady. Chłopaki, wstajemy! 





Przestało padać, a przy basenie pojawiło się kilka potencjalnych par, które mogłyby nas zabrać. Pytam jednych, drugich i nic. Każdy jedzie w przeciwnym kierunku do naszego (patrząc na to, że możesz jechać tu tylko na wschód, albo tylko na zachód, to miałam wrażenie, że trochę ściemniają). W końcu została już tylko jedna para i chyba stwierdzili, że są w stanie się nad nami zlitować i podrzucić nas do głównej drogi (dobra, byli super niechętni, ale wieźli nas tylko jakieś 3 minuty). Hura, lepsze to niż nic! Przy drodze postaliśmy dosłownie kilka minut, a już zatrzymali się turyści (co potwierdza naszą teorię o tym, że zatrzymują się głównie turyści). Para przyjechała z Nowej Zelandii zwiedzać Europę przez trzy miesiące. Pozazdrościć! Byli jednak trochę bez planu, co nam było na rękę, bo mogliśmy zaproponować im to i owo. Zaczęliśmy od wodospadu, ale od razu usłyszeliśmy, że oni nie wiedzą jak długo tu zabawią. My tak długo jak Wy, jeśli tylko weźmiecie nas chociaż kilka kilometrów dalej.


Wodospad Skogafoss zobaczycie po lewej stronie drogi. W przeciwieństwie co do niektórych wodospadów na Islandii, ten jest bardzo dobrze widoczny. Widok z dołu nie umywał się jednak do tego, co mogliście zobaczyć u góry. Na szczyt prowadzą drewniane i metalowe schody, przez co wspinaczka raczej nie należy do najtrudniejszych, ale można się zasapać (dobra, ja się zasapałam przez astmę, nie przez brak kondycji, przyjmijmy tę wersję). W momencie kiedy pokonacie to podejście, to odejmie Wam mowę. Widok na Islandię po horyzont, z każdej kolejnej strony tylko piękniej. Nie przekonałam Was? To jeszcze mogę tylko powiedzieć, że widziałam tam jedną z piękniejszych rzeczy na Islandii- tęczę na wodospadzie. Po raz pierwszy coś takiego ukazało się moim oczom i myślę, że za szybko tego nic nie przebije (no, może zorza). Naprawdę coś przepięknego! Samo zjawisko występuje tam podobno bardzo często, więc jest też nadzieja dla Was. Z racji tego, że z góry zawsze schodzi się szybciej niż się wchodzi, to ani się obejrzeliśmy, to już byliśmy na dole i pakowaliśmy się do auta naszych nowych znajomych.




Tym razem to oni zaproponowali kolejny przystanek- lodowiec Myrdalsjokull. My na to oczywiście bardzo chętnie, tym bardziej, że sami nie mieliśmy go w planach, bo dojście do niego jest praktycznie niemożliwe (mijaliśmy jakichś śmiałków, ale my aż tak szaleni chyba jednak nie jesteśmy. Mimo wszystko pełen podziw dla nich!). Tam jest z buta dalej z krajowej 1 niż na basen! Ja nagrzana na ten widok, bo nigdy nie widziałam lodowca, a tu lekkie rozczarowanie. Wyobrażałam go sobie raczej jako taki biały jęzor z niebieskimi prześwitami, no wiecie, jak na okładkach National Geographic. Za to naszym oczom ukazało się coś, co wyglądało jak skała przykryta czarnym piachem. Zero uroku, czy krystalicznej bieli i błękitu jak z obrazków w Google. Trochę smutno, ale jeszcze kilka lodowców przed nami, więc jest nadzieja, że zobaczymy jeszcze to, co pokazują na zdjęciach.
Nawet podjeżdżając autem na parking, na lodowiec trzeba się kawałek przespacerować (ale przecież o to chodzi w bytowaniu z naturą, prawda?). Mimo tych lekko negatywnych odczuć warto tam podjechać. Dla mnie to i tak było spore 'wow', bo pokazuje siłę przyrody i jest czymś, czego nie zobaczycie na zwykłych wakacjach. 



Tak jak na lodowiec można odpuścić spacer i podjechać samochodem, tak nad wrak samolotu trzeba ostro maszerować. Samolot jest dla mnie chyba jedną z dziwniejszych rzeczy na Islandii, dlatego, że wielką zagadką jest to, dlaczego go stamtąd nie zabrano. Samolot wojskowy rozbił się tu w 1973 roku i szybko stał się znaną atrakcją turystyczną. Żeby tam dotrzeć trzeba zostawić samochód na parkingu przy drogowskazie na wrak (srogo zabroniony jest wjazd na plażę) i później kierować się prosto w stronę horyzontu. Jest też ścieżka, która odbija w prawo, ale Wy musicie iść cały czas prościutko, chociaż wygląda jakbyście szli nad ocean, a tam nic nie ma. Trasa zajmie Wam jakieś 40 minut. Podczas tego 'spacerku' jednocześnie wiatr harata wam twarz, a słońce grzeje niemiłosiernie. No idziecie i przysięgam, końca nie widać. Cały czas miałam wrażenie, że idę nad ocean, dotrę tam za 5 minut, a tak naprawdę przed nami była jeszcze długa droga. Bądźcie cały czas zdeterminowani, bo ostro naginacie przez te 40 min do miejsca, którego wcale nie widać (my bardzo wątpiliśmy, że on tam dalej jest), ale obiecuję, nagle pojawia się z lewej strony, niczym fata morgana (tylko, że on jest prawdziwy- dotykałam!). Wrak leży tu sobie już kilka dobrych lat, a jest o wiele mniej zniszczony niż się spodziewałam. W środku co prawda nie ma foteli, podłogi, sufitu i okien, dzioba też już w sumie nie ma, ale szkielet dalej się dobrze trzyma, a kable i kilka innych rzeczy jeszcze wisi. Twoja noga też może nagle wisieć, jeśli będziesz nieuważnie stąpać, bo podłoga trochę dziurawa. Niestety nie wszyscy turyści wrak szanują i coraz bardziej niszczeje. Popodziwiane? To wracamy. Tak jak droga w stronę samolotu była jak niekończąca się opowieść, tak trasa powrotna to było jak gra w przeciąganie liny z naturą. Wiatr taki, że 'rozkładam ręce i jestem samolotem' zmieniało się raczej w samolot na wstecznym. Moment, w którym gdzieś na horyzoncie naszym oczom ukazały się sylwetki samochodów był jak małe zbawienie. Jak już było widać cel, to było o wiele łatwiej!



Zamknięta droga na wrak samolotu.



Ostatnim przystankiem z tą jakże uroczą parką była jedna z dziesięciu (nie, nie ta gra) najpiękniejszych plaż świata według Islands Magazine. Plaża ta zowie się Black Beach i nie bez powodu, bo piasek na niej jest oczywiście czarny. Według naszego przewodnika plaża ta zyskała ten zacny tytuł dzięki widokom, klifom i właśnie czarnemu piaskowi (który robi naprawdę niesamowite, wręcz magiczne wrażenie, ale jest tu na każdej plaży). Jak to powiedział Jacek, wydawcy magazynu chyba nie byli na plaży w Sobieszewie. My nie mieliśmy na tyle odwagi by się wykąpać (poza dzielnym Kornasem!), więc nie podzielimy się doznaniami, ale jeśli ktoś z Was próbował, to dajcie znać! 



Z przemiłą parką ruszyliśmy jeszcze razem do miejscowości Vik, gdzie wyrzucili nas koło informacji turystycznej. Tam też urządziliśmy sobie mały piknik (pani z recepcji z chęcią daje nieograniczone ilości wody z kranu!) i po obfitym posiłku przeszliśmy wioskę wzdłuż i wszerz. Tak, przeszliśmy, to dobre słowo, bo te miasteczka mają po 20 domków na krzyż i jeden kościół. Szliśmy więc dosłownie 3 minuty. Zaczepiliśmy na stacji każdego kogo się tylko dało, byleby podjechać chociaż 10 metrów. Wszyscy niby nie, niby nie, a połowa skręcała tam, gdzie chcieliśmy jechać... Podeszła do nas nawet dziewczyna, którą widzieliśmy dzień wcześniej w basenie, ale niestety tylko po to, by życzyć nam powodzenia. W końcu jednak stało się! Ktoś się zatrzymuje! Ja tu zagaduje po angielsku, czy może jedzie w naszą stronę, czy by może nas wyrzucił koło kanionu, albo gdziekolwiek... Wszystko super, wołam chłopaków, na co kierowca... 'O, to wy też z Polski!'. My totalne zdziwienie na twarzy, no i tak wyszło, że znowu nas zabrał Polak, chociaż nawet nie widział flagi. 


Znaki są żółte, nie białe!


Przejechał się z nami nad kanion. Nad kanionem najlepsze widoki zobaczycie, kiedy zejdziecie z trasy i podejdziecie pod samą krawędź. Dopiero wtedy widoki są niezastąpione. Stoisz i wbija Cię w ziemię, poważnie. Jeśli macie czas to zejdźcie na dół kanionu. My niestety musieliśmy jechać dalej, bo zaczynało się robić 'ciemno'. Hm, może nie ciemno, a raczej późno, bo ciemno to tutaj jest o północy. Mimo wszystko czas najwyższy rozglądać się za jakimś noclegiem. Szukając campingów przeszedł nam przez myśl pomysł, by spać w leśnym, a raczej mchowym domku, ale po sprawdzeniu terenu jednak się rozmyśliliśmy. Po pierwsze nasz namiot się tam nie zmieścił, a po drugie baliśmy się, że uznają ten zjazd, za zjazd autem z drogi i wlepią nam srogi mandat. Podjechaliśmy więc na camping w Kirkjubaejarklaustur, ale za samo rozbicie się wołali 1000 koron. No hola, hola! Akurat na Islandii mogę rozbić się praktycznie wszędzie, więc Wasze drogie pole nie jest mi do niczego potrzebne! Pojechaliśmy więc dalej. Po drodze zatrzymaliśmy się na polu pełnym stożków z kamieni. Podobno to znak, że jeszcze tam wrócę, bo dołożyłam tam i swój. 





Moje dokładanie kamienia.


Podjechaliśmy dalej, aż pod same lodowce i to właśnie tam się rozbiliśmy. Opłata za rozbicie się zerowa, jedynie za prysznic trzeba było zapłacić. Wiadomo jednak, że ciepła woda w zlewie i zamykana łazienka dla osób niepełnosprawnych (zawsze mam lekki wyrzut sumienia, kiedy z nich korzystam) sprawiają, że masz najlepszy prysznic w życiu! Tacy czyści i zadowoleni wpakowaliśmy się do namiotu i zasnęliśmy przy śpiewie ptaków. 

Leśny domek




PS. Zorzy dalej brak. 

Zapierające dech w piersiach widoki.













Tak wiało, że było trzeba się chować do zdjęć.


Zobacz również

0 komentarze