San Francisco

13:51

San Fran chyba nie chciało, żebyśmy do niego trafili, bo tuż przed wjazdem do Kalifornii zapsuł się nam GPS, usunęła mapa i nie chiała pobrać od nowa, a do tego sama aplikacja zaczęła mocno szaleć. Mieliśmy więc mały problem z trafieniem, bo drogi pod SF wyglądają jak jedna wielka serpentyna i co 500 metrów pojawia się rozwidlenie. Tak więc dziekujemy uprzejmie Google Maps, zwanego przez nas Andrzejem, za doprowadzenie nas do celu, bo bez niego zapewne błądzilibyśmy do teraz i nigdy w życiu nie dotarli do Janusza.






Okazało się, że Janusz mieszka 20 minut pod SF (jak usłyszeliśmy od niego, że mieszka pod miastem, to myśleliśmy raczej o 2 godzinach, a nie 20 minutach), a do tego ma też blisko do Facebooka, Google  i do miejsca, w którym sam pracuje, czyli Apple. To właśnie dzięki niemu dowiedzieliśmy się, że na nasz czas pobytu przypada dzień, w którym Apple odkrywa swoje nowe produkty. Janusz jednak dzielnie trzymał wszystko w tajemnicy, nic nie zdradził, więc o wszystkich nowinkach dowiedzieliśmy się dopiero następnego wieczoru, kiedy wrócił z pracy i o wszystkim nam opowiedział. Pogadaliśmy, pośmialiśmy się i położyliśmy spać. Nawet sobie nie wyobrażacie jak wygodna potrafi być podłoga po tak długim czasie spania na siedząco w aucie. O kanapie już nie wspomnę. Nieziemsko wygodna i nie ma się co z nas śmiać, bo fakt ten potwierdza to, że mieliśmy wstać o 7, a obudziliśmy się dopiero... po 9. Nawet Andrzej (brat Janusza) śmiał się z nas, że chyba nam się trochę plan posypał. Wzięliśmy ekspresowy prysznic i wyruszyliśmy na przepiękne SF.


Pierwszy przystanek, to najważniejszy posiłek dnia, czyli śniadanie. Skoro jesteśmy w tak cudownym miejscu, to zjedzmy śniadanie w jakimś super miejscu. Tym oto sposobem trafiliśmy na plażę przy Golden Gate. Znaleźliśmy deseczkę na piasku, przycupnęłyśmy na niej i zjadłyśmy klasyczne śniadanie, czyli bułki z dżemem i dla urozmaicenia-  humusem i serkiem. Dietę trzeba urozmaicać, prawda? Przez piękny widok to śniadanie było lepsze niż niejedno  w drogim hotelu. Było tam tak pięknie, że najchętniej zostałabym tam na cały dzień. To można nazwać miłością od pierwszego wejrzenia, prawda? Bo chyba znalazłam miejsce na ziemi, w którym chciałabym mieszkać.





Zebraliśmy się  i ruszyliśmy na drugą stronę mostu, gdzie znajduje się mini deptak, czy też może coś, co tym deptakiem chciałoby być. Za to widok na most z tego miejsca jest całkiem zacny,a do tego dziewczyny zobaczyły fokę! Mnie niestety ta przyjemność ominęła, bo nie dobiegłam na czas. No trudno, jakaś jeszcze się trafi!




Kojarzycie może reklamę Sony Bravia? Tą, w której puszczają piłeczki ze stromej ulicy? Jak nie to koniecznie musicie ją zobaczyć, bo ja koniecznie musiałam zobaczyć tą ulicę na żywo! W sumie nie wiem dlaczego.

Reklama Sony Bravia





Warto było jednak zagłębić się w te uliczki, bo to w stu procentach prawda, że takie osiedla małych domków są strasznie klimatyczne. Każdy domek jest zupełnie inny, ma swój własny urok i czar. Do tego wszystkie te budynki znajdują się na strasznie stromych uliczkach, co często uszkadza zjeżdżające samochody, bo zadzierają na dole o drogę tak, że aż w asfalcie robią się dziury (widziałam na własne oczy, potwierdzam!).
Trochę pojeździliśmy w poszukiwaniu tej jednej ulicy, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, bo widzieliśmy przez to jeszcze więcej uliczek i różnorodnych domków. Kiedy jednak zobaczyłam tą jedną jedyną wiedziałam, że to ona. Była tak stroma, że prawie pionowa, a jak patrzyła się na nią z dołu, to wyglądała, jakby urywała się u góry (podobno to nie jest najstromsza ulica, ale nie chcę wiedzieć jak ona wygląda w takim razie). Do tej pory nie wiem jak nasz obładowany jeep wjechał pod tą górkę i zjechał (a zrobił to bez większych problemów). Tam nawet nie było chodnika dla pieszych! Były SCHODY! Nad samą krawędzią drogi było trochę jak nad przepaścią, a jak zjeżdżaliśmy, to nie wiem czy inni turyści, czy to my mieliśmy bardziej przerażone miny.






Takimi oto stromymi zjazdami dojechaliśmy do China Town, czyli dzielnicy, która jest wszędzie i zawsze. Tak, w każdym większym mieście Chińczycy mają swoją dzielnicę i tak, praktycznie nie mówią po angielsku. China Town jest polecane głównie ze względu na tanie pamiątki (nie zawsze najtańsze w całym mieście, pamiętajcie!) i tanie jedzenie. Co do jedzenia- sami nie sprawdziliśmy, ale Andrzej, Asia i Janusz radzą wchodzić do knajpek, które śmierdzą PRL-em na kilometr, ale jest w niej dużo ludzi (najlepiej Chińczyków). Wtedy wiadomo, że jedzenie jest smaczne i przede wszystkim tanie. Zupełnie nie warto wchodzić do ładnych restauracji, bo są zrobione pod turystów i stanowczo się tam przepłaci, a do tego często na oknie wiszą jakieś ususzone, obleśne śmierdzące kaczki. Tak poza tym, to na China Town bród, smród i skośne oczy. To właśnie spotkacie po przekroczeniun bram. 







Jako że zakochaliśmy się w outletach w Las Vegas, stwierdziliśmy, że tutaj też koniecznie musimy pojechać. Tak się jednak stało, że wpakowaliśmy się w największe korki w samym centrum downown i przez najbliższe 3 godziny poruszaliśmy się jak totalne żółwie. Z jednej strony fajnie, bo zobaczyliśmy coś, czego nie planowaliśmy zobaczyć, ale stojąc w tych korkach straciliśmy bardzo dużo czasu, który mogliśmy poświęcić na coś innego. Warto było jednak się tamtędy przejechać, chociażby po to, żeby zobaczyć robotnika budowlanego pomykając przez środek drogi na deskorolce. Można? Można!





Po zakupach i kilku godzinach na trasie wróciliśmy wreszcie do Janusza. Wszystkie te miasteczka pod SF są bardzo klimatyczne, jak z romantycznych filmów. No wiecie, małe drzewka, rozwieszone lampki, staliki wystawione przed kawiarnie, świeczki itp.
Z racji tego, że Janusz nas tak miło ugościł, to my przytargaliśmy zgrzewkę piwa. Zgrzewka piwa ma tu sztuk 24 (może mieć też 4, ale wolimy tą wersję XXL- jak to na Amerykę przystało). Pośmialiśmy się, poopowiadaliśmy sobie różne historie, dowiedzieliśmy się, że wyszła nowa telewizja apple, a iPhone 6s jest różowy (przepadłam, muszę go mieć). Dostaliśmy wszystkie nowinki z premiery z pierwszej ręki!



Następnego ranka, już czyści i nawet wyspani, tym razem wstaliśmy o 6, żeby wyjść razem z Januszem i się pożegnać. On do pracy, my dalej w podróż po mieście. Nie wiedzieliśmy jak mamy mi podziękować za jego gościnność, uśmiech i dużo energii (i cierpliwości na bank też). Uściskaliśmy się, wymieniliśmy kontaktami i wdzięczni pojechaliśmy dalej, a Janusz chyba się naprawdę cieszył, że mógł nas gościć. 




Nasz plan na ten dzień zaczynał się od kolejki, która objeżdża małą część miasta, oczywiście tą starszą. Nie jest to zwykły tramwaj, a właśnie stara kolejka bez drzwi i okien. Zostawiliśmy auto na parkingu i nawet ogarnęliśmy jak działa parkomat (poprzedniego dnia nam zjadł cenne dolary).
Stojąc w kolejce do wagonu widzieliśmy jak ręcznie, na takiej okrągłej platformie, dwóch panów (a czasem to nawet tylko jeden!) obraca wagonik, ustawia go na tor i pcha! Jeden człowiek pcha taki wielki wagon! Myślę, że czaił się tam jakiś przekręt.
Weszliśmy wreszcie do wagonika i ruszamy! O matko, ale super, jechałam tak trzymając się jedną ręką, a drugą zbijając pionę z ludźmi na ulicy. Zrobili mi kilka fajnych zdjęć i mam nadzieję, że kiedyś znajdę je w internecie, bo nie było nawet jak się wymienić danymi, żeby mi te zdjęcia podesłać. Kolejce strome uliczki wcale nie straszne, jechała w górę, w dół, w ostre zakręty i to wcale nie z małą prędkością! Zrobiliśmy sobie takie kółeczko i wróciliśmy do auta, po to by ruszyć w drogę do Dawida i zobaczyć.. Facebooka! Lot nad SF niestety nam się nie udał, bo Dawid odwołał, ale może następnym razem.





No więc co z tym fejsem?
Wyobrażaliście sobie kiedyś idealne miejsce swojej pracy? Takie w której specjalnie się nie przemęczacie, gdzie możecie pracować równie dobrze w domu (i stawka pracy jest wtedy taka sama!), większość weekendów macie wolne (no raz na 2 miesiące trzeba przyjść w weekend), do tego darmowe jedzenie i inne przyjemności? No to ja takie miejsce znalazłam. Jest nim Facebook.
Wchodzimy sobie do biura, wszyscy przy komputerach, a nad biurkami wiszą balony z numerkami stanowisk. Wszyscy wpatrzeni, większość na fejsie, jeden czytał wiadomości na Messagerze (strzeżcie się, bo może to byliście Wy i Wasze nielegalne rozmowy!), większość nie robiła nic. Naprawdę- nic. I nawet Dawid, który nas oprowadzał, przyznał, że no… no robią nic. Czasem trzeba popracować, ale też nie jest super ciężko (patrząc na to, że był mózgiem, to dla mnie by pewnie ciężko było, no ale raczej nie przyjmują tam do pracy kogoś, kto nie jest turbo mózgiem, chyba że do rysowania szynkokota na naklejki). Tak więc zabrał nas na wycieczkę, przez biura na, uwaga, jedzenie! Taki prawdziwy, dobry, ciepły posiłek, pełen wegetariańskich pyszności. Niestety, zauważyłam, że co jest w Stanach wegetariańskie, to jest też przy okazji bardzo ostre. Chyba uważają, że warzywa same w sobie nie mają smaku. Niemniej jednak najadłam się do syta, ale z chęcią wróciłbym jeszcze kilka razy. Po jedzonku lecimy dalej. Co dalej? Zabrał nas na ogród na dachu! Z widokiem na okolice.







Instagram! Też biura, napis na całą ścianę, a do tego… stare auto, w którym możesz zrobić sobie fotę jak z polaroidu. Niestety zdjęcie się nie drukuje, a jedynie wysyła na maila. Jednak fajne i to. Była też ściana na której było można napisać cokolwiek się tylko chciało. Oczywiście każdy chciał być zatrudniony, a Monia napisała nawet swojego maila w strategicznym miejscu, bo przy gniazdku, jakby Mark zechciał naładować swojego iPhona i akurat się z nią skontaktował. Zapewne się tak stanie, znając szczęście tej dziewczyny.
Z biurowców wyszliśmy na zewnątrz, gdzie weszliśmy do ciastkarni i lodziarni. Tak, znowu wszystko za darmo. Wzięłam sobie lody o smaku zielonej herbaty (mówiłam już, że kocham lody w Stanach?) i mieszankę owoców, na co usłyszałam, że nieźle mieszam smaki J no cóż, już ma się jakieś doświadczenie po tylu odwiedzinach w Breckley’s w Wakefield. Następnie nasz przewodnik zabrał nas do salonu gier, gdzie próbowałam pokonać maszynę do tańczenia, ale za nic w świecie nie potrafiłam. Przegrałam dwa razy, stwierdziłam, że trzeci raz nawet nie próbuję. Ale zaraz, zaraz. Salon gier w miejscu pracy? Tak, była nawet elektryczna perkusja i mini salon z instrumentami. Do tego dentysta i fryzjer i pare innych nienormalnych miejsc. Był też sklep, gdzie moglibyście sobie kupić wszystko z facebookową okejką. Czapki, szaliki, kubki, wdzianka dla małych dzieci, magnesy, przybory biurowe, kocyki i milion innych rzeczy.



Oczywiście do komunikacji mają rowery i co chwilę jeżdżą takie małe busiki.
Do tego mijaliśmy boisko do kosza, siłownię, ścieżkę do spacerów i biegania i kilka innych rzeczy. Basenu jeszcze nie ma, ale na bank wkrótce zbudują!
Na koniec podjechaliśmy pod starą siedzibę (cały czas czynną, tylko po prostu stare budynki, które zresztą kiedyś były nawet innej firmy) i zrobiliśmy sobie zdjęcie pod okejką. Nasza pani fotograf nie była jednak najzdolniejsza, więc jak zawsze selfie stick spełnił swoją rolę.







Stwierdziliśmy, że nie wracamy jeszcze do domu, pojedźmy zobaczyć Google! Jeśli oglądaliście film 'Stażyści', to zapewne kojarzycie takie kolorowe rowerki Google, prawda? To ćśśśś... ale ukradliśmy takie i ruszyliśmy na wycieczkę po campusach Google. Oczywiście z zewnątrz nie widać tych wszystkich rzeczy, które są na filmie, bo te są dostępne dla pracowników i takich zwiedzających, jakimi byliśmy w Facebooku. No więc jeździmy sobie tak i jeździmy, aż słyszymy, że ktoś za nami trąbi. O nie... ochrona. Złapał nas rosyjski pan ochroniarz i pomimo, że był naprawdę bardzo miły, to i tak było nam strasznie przykro, bo musieliśmy oddać nasze rowerki (które tak w ogóle, to miały flaki zamiast kół, za bardzo to o nie nie dbają). No więc odłożyliśmy rowery i wróciliśmy na główne miejsce dla turystów, gdzie stoi figurka androida i wielki napis. Wiedzieliśmy, że gdzieś tam zostawiliśmy auto, ale nie mieliśmy pojęcia gdzie poprawnie. Zapytaliśmy więc o pomoc jedną z pracownic i jak najdokładniej jak tylko potrafiliśmy, opisaliśmy jej co było wkoło parkingu. Pomyślała, pomyślała i wskazała nam drogę, ale spytała, czy najpierw byśmy nie chcieli zobaczyć Google, bo w sumie mogłaby nas oprowadzić! O matko, ale super! Niestety na chęci się skończyło, bo jak tylko weszła do biura, to okazało się, że w ten dzień prowadzone są jakieś ważne kursy i nie można dzisiaj zwiedzać. Mimo to byliśmy jej bardzo wdzięczni za same chęci, bo przecież nie musiała!





Okazało się, że nasze auto stało jakieś 100 metrów od nas i przechodziliśmy koło niego dwukrotnie. Ech, ta starość i ślepota... Opuściliśmy więc parking Google i ruszyliśmy zobaczyć Stamford, czyli jeden z lepszych uniwerków w Stanach. Ciekawe jaqk to jest studiować na uczelnie, która wygląda jak zamek, bo ja bym chyba chodziła w starych, ogromnych sukniach.




Spowrotem do centrum, by zobaczyć miasto nocą.
Byliśmy przy samym wybrzeżu i wtedy stwierdziliśmy, że pobyt w Alcatraz był naprawdę straszny. Dźwięki statków, ciemność, wyspa na zatoce z dala od cywilizacji, ale jednocześnie tak blisko, że widać światła miast. Coś strasznego, nie chciałybyśmy tam trafić za nic w świecie. 
Później chwiliśmy zobaczyć most nocą. Jak się okazało, nie jest on wcale oświetlony, więc jedyne co zobaczyliśmy to mgłę i ciemość. Możę podjedźmy na drugą stronę? Kasia drugą stronę zrozumiała inaczej, niż my mieliśmy na myśli i w ten oto sposób... wylądowaliśmy w nocy na moście. Wyglądało to trochę strasznie. Ciemność i ten most ginący we mgle. Popodziwialiśmy widok miasta z daleka i ruszyliśmy poszukać noclego. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia gdzie nocowaliśmy, tak szybko zasnęłam. Jedyne co wiedziałam, to że na następny dzień ruszamy na krajową jedynkę, która wiedzie brzegiem oceanu. 






Niestety po San Francisco czuję niedosyt. Byliśmy tam długo, ale ten nasz pobyt był jakiś taki niezorganizowany. Niby widzieliśmy dużo, ale chciałabym spędzić tam chyba kilka spokojnych dni, po prostu po to, żeby poszwędać się po ulicach. 






Zobacz również

3 komentarze

  1. Cześć! Znalazłem odcinek o SF :) ... gratuluję wycieczki i czekam na kolejne relacje!

    P.S. Chyba jednak nie mam do Was kontaktu :(

    J

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Janusz! Pisz na maila m.wasiolka@wp.pl :) To tam Ci już dam kontakt do wszystkich tych wariatów.

      Usuń