Sekwoja i Yosemiti

09:18

Wszyscy chyba wiedzą, że Kalifornia to stan suchy i ciepły. Do tego na każdym kroku pojawiają się ostrzeżenia o bardzo wysokim stopniu zagrożenia pożarem, no ale żeby odwiedzić dwa parki z rzędu i obydwa zastać w płomieniach to chyba jednak już przesada.




Zacznijmy jednak od tego, że po wyjeździe z Las Vegas dotarliśmy pod Yosemiti i ulokowaliśmy się w naszym ulubionym hotelu, czyli na parkingu koło McDonalda. Staliśmy się już trochę bezczelni   i jakoś tak wyszło, że zaparkowaliśmy po samym wejściem do budynku. W ten oto sposób o 6 rano zapukał nam w okienko pewien pan i z ogromną pretensją nakrzyczał na nas, że jesteśmy tu już 2 godziny, że to parking prywatny i mamy się wynosić. Ups. To co zrobiliśmy? Pojechaliśmy do kolejnego maca. Na szczęście wyrastają one tu jak grzyby po deszczu, więc nie było problemu z trafieniem do następnego i pospania do późnego rana (dla nas to 9, nie 12).


Poranna toaleta zajęła nam jak zwykle sto lat, więc za wcześnie na Sekwoje nie dojechaliśmy, ale kto by się przejmował, mamy cały dzień, a park jest mały.
W każdym razie wjechaliśmy wreszcie do parku  i w najbliższym sklepie dowiedzieliśmy się, że tak w sumie, to w połowie parku jest pożar i nawet nie ma co zbliżać się w te tereny, bo tylko dym i niebezpieczne powietrze. W ten oto sposób do zobaczenia została nam może 1/5  parku. Zawsze to lepsze niż nic.


Jeździliśmy tak od punktu do punktu, żeby zobaczyć  najbardziej interesujące  miejsca w parku i w ten oto sposób dotarliśmy do największego i najcięższego drzewa. Sekwoje są naprawdę tak ogromne, jak wszyscy mówią. Jak patrzysz w górę to czubka nie widać nic, a nic. Do tego, żeby je objąć to potrzeba chyba 20 osób i to ze strasznie  długimi rękami. Chyba, bo drzewa są ogrodzone i nie można tego sprawdzić, a uwierzcie mi- chcieliśmy. Z ciekawostek- sekwoje są na tyle wytrzymałe, że ogień im niestraszny, a nawet potrzebny, by mogły rosnąć i się rozwijać. Najbardziej znany mamutowiec osiąga wysokość około 80m, a jego średnica to około 10m.


Obok Porku Sekwoji znajduje się Kings Canyon National Park, który dla nas był niestety niedostępny przez pożary, ale miejsce samo w sobie jest bardzo polecane.

Tradycyjnie urządziliśmy sob ie sesje zdjęciowe, poskakaliśmy na drzewach jak Tarzany i dosyć wcześnie wróciliśmy do samochodu by ruszać dalej.


Podsumowując, Sekwoje to piękne drzewa, warto je zobaczyć, są niesamowite w swoich rozmiarach, ale jeśli nie macie wystarczająco dużo czasu by zajechać do parku, to nie musicie żałować, tym bardziej, że na naszym następnym przystanku  też występowały sekwoje.

A następnym przystankiem był Yosemite Park. Nauczeni doświadczeniem wiedzieliśmy, że lepiej spać pod parkiem, a nie w parku. Jako, że w okolice Yosemite dojechaliśmy wczesnym wieczorem pomyśleliśmy o kinie  , albo innych tego typu atrakcjach , ale tak wyszło, że nie wyszło, b o np. w kinie było trzeba mieć kartę członkowską, żeby obejrzeć film. Nie pytajcie dlaczego, ja też tego nie rozumiem. Skończyło się wiec na tanich drinkach i wi-fi.


Układamy się już do spania, a ob ok nas cały czas kręcił się mundurowy na   koniu. Kurde, może to  jednak nie jest dobry pomysł, żeby spać na tym parkingu, a już zwłaszcza na samym jego środku. Jeszcze się wkurzy i nam tym koniem maskę zmasakruje, a tego to nasze ubezpieczenie na tysiąc procent nie obejmuje. W końcu zaplaciliśmy za ubezpieczenie od braku ubezpieczenia, co nie? Tak więc odjechaliśmy kawałek dalej- na parking Bank of America. Mamy tam konta, to i parkingu sobie poużywamy.


Z rana ruszyliśmy do Yosemite. Pierwsze co- prysznic. Wychodzimy z auta, a tu Polacy. No cześć chłopaki!  W cztery osoby wyruszyli vanem w podróż po zachodnim wybrzeżu. Nie pracowali tu wcześniej ani nic, po prostu przyjechali pozwiedzać. Tacy to pożyją.
Prysznic dosyć drogi, bo aż 5 dolarów, ale nielimitowany czas (w Sekwojach 8 minut za dolara), a do tego ręcznik i szampon.


Ruszamy dalej w park,   w sumie bez większego planu, a mapka parku bardziej utrudnia niż pomaga. Ostrzegamy- w parku zgubiliśmy się chyba z 15 razy, jest bardzo slabo oznaczony. Polecono nam, by zobaczyć wodospady, ale na miejscu okazało się, że wszystkie wodospady, poza jednym, są wysuszone. No to w drogę na ten jeden, trzeba chociaż go zobaczyć! Wreszcie coś, co w parku było trzeba zrobić pieszo, aż dziw, że nie wybudowali tam autostrady pod wodospad. Idziemy i idziemy, co jakiś czas ktoś nas zaczepia, zagaduje, jedna pani stwierdziła 'You girls are just awesome'. No cóż, nieskromnie mówiąc, nasza podróż robi duże wrażenie na lokalnych mieszkańcach, bo większość z nich nawet nie widziała 1/10 tego, co my.


Dotarliśmy nad wodospad,a tu się okazuje, że ten wodospad też ledwo zipie   i zamiast tony wody leci sobie pojedyncza stróżka. No trudno, taka natura, raz susz, a raz ulewy. Wracamy na dół, minęliśmy krwawą bitwę wiewiórek i dotarliśmy  (oczywiście po kolejnym zgubieniu się) do muzeum i Visitor Center. Muzeum dostarcza bardzo dużo infomacji, jak np. to, że lasy muszą się czasem wypalić. Trochę nas to uspokoiło, bo przecież w lesie akurat był pożar.


Chcemy wracać do auta, a ups... auta nie ma. Gdzie my je zostawiliśmy? Szukamy i szukamy, trochę nam nastrój z 'hehe, ale śmiesznie, nie ma auta' zmienia się w przerażenie. Ale nagle jest! Znalezione! Pakujemy się i wyruszamy do San Fran.




Zobacz również

0 komentarze